niedziela, 11 grudnia 2011

Rachunek sumienia...cz.3

     Raz tylko mój upór nakazał kochanej Cioteczce (Świętej Kobiecie) zastanowić się nad wydawanymi poleceniami, ale Obie szczęśliwie żeśmy to przeżyły.
    
     Uwielbiałam jeździć konno, wprost uwielbiałam naszego Kasztanka, a on kochał przynoszone przeze mnie landrynki.
Ciocia (Święta Kobieta) postawiła jednak warunek, koń miał być czysty, najedzony i wybiegany, bo nie dość, że ciężko pracował to jeszcze spełniał moje zachcianki.
     Kasztanek z usposobienia bardzo mnie przypominał, uwielbiał swobodę i był uparty. Różniło nas to, że on jako koń miał cztery nogi, a ja ledwie dwie i to chudziutkie.
     Zgodnie z rytuałem przyjętym przez nas oboje po dniu ciężkiej pracy (oczywiście w wydaniu Kasztanka) , konik został nakarmiony i pora przyszła na wybieganie.
Poszliśmy więc dumnym krokiem na łączkę niedaleko domu.
Kasztanek spacerował sobie dostojnie, a ja grzecznie dreptałam za nim trzymając lejce. Oczywiście w nieświadomości nie spojrzałam w niebo, gdzie chmury już miały barwę czarniejszą niż ziemia.
     Przeżyliście kiedyś burzę w górach ??
     To piękny widok i nie zapomniany...
     Niestety Kasztanek był totalnie innego zdania.
Po pierwszym gromie nawet się na mnie nie spojrzał tylko ruszył galopem przed siebie. W tym momencie w ogóle nie pojęłam co się dzieje. Lejce miałam zawsze oplecione wokół nadgarstka, więc zmuszona sytuacją rzuciłam się w bieg za koniem.
Przez pierwszych pięć kroków dotrzymywałam mu tempa, a później wykonałam w powietrzu pięknego lobba i walnęłam brzuchem o glebę.
W tej malowniczej pozie, przywiązana do konia przemierzałam łączkę, która kończyła się...malowniczym kamieniołomem.
     Moje komendy chyba w ogóle nie docierały do uszu wystraszonego śmiertelnie konia, burza rozkręcała się w najlepsze i oczywiście lunęło jak z cebra.
Jedyna rozsądna rzecz jaka mi wówczas przyszła do głowy to komenda, którą uczyłam Kasztanka od kilku dni, bo na to, że zamieni się w Pegaza jakoś liczyć specjalnie nie mogłam. Ubłocona więc niemiłosiernie, mokra ale z uporem trzymająca lejce darłam się ile tylko sił miałam w płucach...
     - Kasztan cucu !! Kasztan cucu !!! Cucu !!!!
     Nie wiem po którym okrzyku poczułam, że Kasztanek lekko zwolnił, nie obejrzał się, nie zatrzymał...ale zwolnił.
Darłam się więc dalej czując, że jest to dla nas jakaś szansa...
     W końcu Kasztan obejrzał się z zastanowieniem w oczach, zastrzygł uszyskami i stanął, a właściwie nie stanął, ale zawrócił w moim kierunku jakby sprawdzał czy nie żartuję.
     Widok końskiego łba nachylonego nade mną i jęzor maźnięty przez twarz był ewidentnym znakiem, że Kasztanek mnie zrozumiał.
     Z trudem zaczęłam się gramolić do jakiejś mniej horyzontalnej pozycji i dopiero wtedy zobaczyłam co działo się za nami...
     Łączką pędził tłum ludzi, wrzeszcząc i wymachując rękami.
     Na czele gnał Wujek z jakimiś linami w rękach, za nim pędziła Cioteczka (Święta Kobieta), Kuzynostwo i chyba cała reszta wsi.
     Kasztanek totalnie zignorował intruzów szturchając mnie wymownie. Szturchanie nosiło tytuł „dawaj cucu bo polece".
     Kiedy udało mi się wyszperać w kieszeni ostatniego cukierka ścigająca "Banda" otoczyła nas kołem. Wujek wyplątał mnie z lejców i oczywiście sprawdził czy koniowi nic się nie stało, a ja musiałam odeprzeć atak całej reszty.
Obejrzana i owrzeszczana zostałam w końcu postawiona na nogi, a Wujek tylko kiwnął na mnie przywołująco palcem.
     Byliśmy jakieś trzy metry od urwiska.
     Nie wiem co zostało by z Kasztanka, ale ze mnie pewnie nie zostało by nic...
     Wracaliśmy więc przez burzę i ulewę ogromnym stadem, przekrzykując się nawzajem i śmiejąc. Mnie z lekka obolałą prowadziła Ciocia (Święta Kobieta), ja prowadziłam Kasztanka, a pochód zamykał Wujek złorzecząc na konia, który za nic nie chciał mu towarzyszyć.    
     Na progu czekał Dziadek z marsową miną, spojrzał na mnie i spokojnym głosem prawie wyszeptał:
     - Czy Ty wiesz Sikorko, że uratowałaś życie Kasztana ??
     No tak...przemknęło mi przez głowę...Wnuków ma Dziadek multum...a konia jednego...

6 komentarzy:

  1. Nie przeżyłam nigdy burzy w górach, ani takiej przygody z kasztankiem:) Uff na szczęście dobrze się skończyło...
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz czego żałować Krzysiaczku :) oczywiście mam na myśli burzę...;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przygoda iście filmowa. Nikt przypadkiem nie miał kamery?
    P`propos drugiego blogu, jeśli coś ma szlag trafić sieć, komputer czy blogi, to jednakowo wszystko jest zagrożone. A może tutaj masz jakieś specjalne zabezpieczenia?

    notaria

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam naszą Specjalistkę od rzeczy pięknych...:)

    OdpowiedzUsuń
  5. To ci przygoda! A ja byłam taką nudną, grzeczna dziewczynką w białej sukience. I pomyśleć ile straciłam!

    OdpowiedzUsuń