niedziela, 30 kwietnia 2017

Przed świętowaniem...

     Kolejny wyjazd stał pod znakiem zapytania...A właściwie pod znakiem jednego pytania...Leje, czy nie leje ??
Echhh...
     Nieźle sobie z nami ten kwiecień poczynał...
     Sadownicy już na alarm biją, że czereśnie będą w tym roku rarytasem (nasze też okup zapłaciły i piękne kwiecie opadło bez zapylenia)...
     Rolnicy z troską wypisaną na twarzach monitorują swoje zagony i trudno Im pałać optymizmem...
A my ponownie westchnęliśmy z ulgą...
     "Jak to dobrze, że Wrzosowisko nie jest naszym źródłem utrzymania"...
     Ale jest pępkiem naszego Świata...;o)
     No to skończyło się na tym, że mimo mało optymistycznych prognoz, pocięliśmy na północ...
Na pohybel !!
     Pan N. postanowił kończyć to...


     Nie podjęliście wyzwania, czym może być owa dziura w powłoce Matki Ziemi, więc wyjaśniam...
     Każdy "pępek" ma swój pępek, więc...


     To jest piaskownica !!
:o)
Dla Księciunia, rzecz jasna...
     A że tym razem droga na Wrzosowisko lekko nam się "wygła", więc front robót znowu się znowelizował...
     Najpierw ustawiliśmy to...


     Troszkę mało widoczne te kwietniczki, ale niestety musimy jeszcze zabezpieczać wszystko przed kurami Sąsiada...
     Za to, ten kwietniczek jest bezpieczny...


Za zabezpieczenie wystarczyły bambusowe tyczki...
     I trzymamy kciuki, żeby posiane roślinki wyrosły zdrowo i obficie (kocimiętka, maciejka, nagietek i groszki)...
A potem...
No cóż...
     Przed nami taki natłok Świąt różnorakich, że bez śladu pozostać to na Wrzosowisku nie mogło...
     Wlazła baba na drabinę (choć to niepolityczne), na dachu chwilkę posiedziała (wyjątkowo bez widowni) i mamy...


     Orzeszek w barwach narodowych...
     Niestety, wiatr nie chciał z nami współpracować w czasie sesji zdjęciowej, i lekko nam flaga "oklapła"...Ale przy wietrze prezentuje się pięknie...Słowo !!
     Pan N. wysprzątał jeszcze ścieżkę, żeby "dla oka" było przyzwoicie...


I trzeba się zbierać do domeczku...
     Hola hola !!
     A my ??


No tak...
     Bez dobrowolnej darowizny nie godzi się opuszczać przyjaciół...
     Szczególnie tak wiernych...


Wiecie, że one tak cały dzień ??
     Przybiegają z radosnym powitaniem zanim Pan N. zgasi silnik, a potem tak siedzą i czekają...Wystarczy, że sobie przysiądziemy na ławeczce i już siedzą koło nas...Nawet jak się bawią, to zerkają czy patrzymy...
     Misiek dalej nieufny (chociaż postępy w okazywaniu serdeczności robi niebywałe), a Filip...Filip jest po prostu niesamowity !!
     Teraz nauczył się dopominania o pieszczoty, i wcale nie ma skrupułów, żeby się tą umiejętnością popisywać...
     Może w tym roku spróbujemy zabawy z piłką ??
Hmmm...
Zobaczymy...;o)

piątek, 28 kwietnia 2017

Prawdziwa, totalna głupawka...

Tadammmm !!
     Pierwsze w tym roku fanfary !!
Bo pierwsze w tym roku "przegięcie"...
     To fanfary "ku głupocie", albo "głupawce", która mnie na Wrzosowisku dopada i powoduje, że po kilku (czy kilkunastu) godzinach wsiadam do "naguska" bez sił...
     Głupawka totalna !!
Tłumaczyć mnie może jedynie...
Hmmm...
No dobra...
Na "głupawkę" wytłumaczenia nie ma...
     Ale od początku...
Plan mieliśmy rozsądny...
     1. Jedziemy po wióry.
     2. Rozglądamy się za obrzeżami.
     3. Zwiedzamy pobliską betoniarnię.
     4. Rozpoczynamy pracę.
     Pan N. miał skończyć "podłogę" w warsztacie i ewentualnie rozpocząć kolejne wykopy.
     Ja miałam zabezpieczyć lawendę wiórami i kontynuować pielenie truskawek.
Uwieńczeniem miała być "kwietniówka", czyli grill...
Chichichi...
Zaśmiał się Dobry Bóg...
     I tyle z naszych planów było...
     W tartaku się okazało, że właśnie przygotowano nasze zamówienie...
4 belki, 20 słupków i 50 półwałków...
     A że czekaliśmy na owe produkty ponad trzy tygodnie ( i już nadzieja w nas umierała), to rachuneczek uregulowaliśmy natychmiast i przystąpiliśmy do pakowania towaru w "naguska"...
We dwójkę !! Żeby niedomówień nie było...
     Nadzieja nabrała ochoty do życia i przysiadła dyskretnie w kącie bagażnika (jedynym wolnym)...
     Żeby się Wam wyobraźnia od wysiłku nie zatarła dodam, że od miesiąca nie posiadamy w "nagusku" tylnej kanapy...
     Po załadunku, kiedy ostatnie krople potu już nam na pupy spłynęła, Pan N. zauważył...
     - To się nam wióry już nie zmieszczą !!
Punkt pierwszy mojego planu zległ bladym trupem pod stertą drewna...
     Za obrzeżami rozglądaliśmy się bez przekonania, bo wiadomo było, że już nawet jednej sztuki nie wciśniemy, w betoniarni umarł pomysł na blaty w warsztacie z "przelotek kolejowych", bo nigdzie w okolicy ich nie produkują, a miało być tanio i praktycznie...
Pozostało zabrać się do pracy...
     - Trzeba by to drzewo do "Orzeszka" zapakować, bo w sadzie nie wyschnie i nijak tego nie obrobię...- zauważył nieśmiało Ślubny...
Sugestia wydawała mi się słuszna w założeniu...
No to się moje pielenie truskawek poszło bujać...
     Żeby złożyć drzewo w "Orzeszku", trzeba było zrobić miejsce, a skoro ma się robić miejsce, to można przy okazji przygotować domek do ewentualnego, wiosennego bytowania...Bo po kiego robić dwa razy tą samą robotę ??
     - To Ty sobie "dziabaj" tą podłogę w warsztacie, a ja zacznę ogarniać orzeszkową rzeczywistość...
     Po dwóch godzinach miejsce na drzewo było przygotowane, a Pan N. skończył "podłogę...
     - Może mi się uda dzisiaj te "wykopki" zrobić...-marzył na głos Ślubny...
     - To sobie kop, przecież drewno omiotę...Robota żadna...- "pobłogosławiłam" mężowskie zapędy...
     No to wypakowaliśmy "naguska" sterty żeśmy przygotowali, przy omiataniu belek Pan N. mi pomógł, bo każda ważyła niewiele mniej niż ja...I zaczęłam "omiatanie" indywidualne reszty drewnianego dobytku...
Robota żadna...
Po godzinie stertka była równiutko poukładana, a ja postanowiłam kontynuować porządki...
Część narzędziowa "Orzeszka" nabierała cywilizowanego wyglądu...
     - Kwietniówki to sobie dzisiaj nie zrobimy...- zauważył Pan N. spoglądając smętnie na szarzyznę burzowych chmur...
     - Nie ma opcji...- potwierdziłam...- Grilla by nam porwało...
No to zjedliśmy posiłek mniej plenerowy...
I wróciliśmy do pracy...
     Pan N. dalej kopał...
     A ja dalej sprzątałam "Orzeszka"...
     Trochę mi się już kolanka uginały, ale zrzuciłam to na burzową zmianę ciśnienia...W biodrach łupało, ale przecież od takiej ilości przysiadów łupać powinno...
     Pan N. zawołał mnie na podziwianie...

  
Pięknie Mu to wyszło !!
     Podłoga równiusieńka, a i dołek niczego sobie...Ciekawe, czy skojarzycie, co to może być...;o)
     Ja się pochwalić nie miałam czym, bo wiosennych porządków nie zakończyłam...
No chyba, że tym...


     Dzień wcześniej pieliłam "kwietniki" i mnie taki pomysł "naszedł" na stanowisko dla róży okrywowej...Róża maleńka, to i stanowisko jeszcze w rozmiarach mini, ale z możliwościami...
     Troszkę kolorków już w ogródku jest...


     Wracajmy do głupawki...
     Na drugi dzień Pan N. pojechał do pracy...
     Nie wiem jak tego dokonał, bo ja do łazienki ledwie doczłapałam...
Bolało mnie wszystko...
     Kawusię sobie zrobiłam, kompa odpaliłam, zdążyłam wrzucić dwa komentarze do blogów i taki "lot" zaliczyłam, że cudem na krześle usiedziałam...
Przy drugim postanowiłam się spoziomować...
     Coś jest na rzeczy...
     No to "rzutem na taśmę" poczłapałam po kropelki i wodę...Komórkę położyłam w zasięgu ręki...Mierzę ciśnienie...
70/50
Ło Matko i Córko !!
To już prawie jak zanik czynności życiowych !!
Zaliczam "lot" za "lotem"...
     Wlewam kropelki "na oko", bo przed oczami wiruje rój czarnych maziajów...I koncentrując się bardzo (bardzo!!) wysyłam sms-ka do Ślubnego...
     "Długo jeszcze ?" (Pan N. jest na szkoleniu, więc godzina powrotu jest mi nieznana.)
     Sms-ek jest podstępny !!
Na działanie kropli potrzebuję godziny...
     Leżę sobie...Na jednej ręce aparat do ciśnienia...W drugiej komórka, jakby "pukawka" zaczęła szwankować to trzeba SOS wysłać...W uszach stetoskop...
I czekam na buczenie "neonówek"...
     To taki dźwięk, który od zawsze towarzyszy moim omdleniom...Jak się zaczynają i jak się kończą...
A potem jest mi katastrofalnie zimno...
Czekam...
     Pan N. przyjeżdża w momencie kiedy zaczyna mnie trząść "febra"...
     Ale to już jestem "na chodzie"...;o)
Nawet obiadek zmajstrowałam...Ledwie, bo ledwie...Ale coś jeść musimy...
     Założenie, że Pan N. jest w podobnej formie było słuszne...
Leżymy sobie poobiednio na kanapach...
     - Ludziom to z reguły potrzebny jest dozór, żeby pracowali uczciwie...- zauważam...
     - No...- przyświadcza Ślubny, żeby mi wątku nie zakłócać...
     - Nam to by się przydał taki dozór, żeby nas pilnował od pracowania...- kończę myśl...
     Wybuchamy śmiechem, chociaż nawet na śmiech siły mamy znikome...
I to jest prawdziwa, totalna głupawka !!

środa, 26 kwietnia 2017

Wersalu nie będzie...

Hmmm...
     Tak onegdaj powiedział jeden z naszych Posłów...Świeć Panie nad Jego duszą...Bo może nie jedno miał na sumieniu, ale prawdę walił prosto w oczy, a łgać nie umiał...
     Wersal jednak będzie...
     No bo po co jechać do Paryża, jeśli się w królewskiej rezydencji nie zagości ??
Niepolityczne by to z naszej strony było...
No to jazda !!
     Czy ja Wam już wspomniałam, że lipiec 2003 roku został ogłoszony najgorętszym od stu lat ?? Nie ?? No to wspominam...
     Termometry łaskawie z rozpędu mijały kreskę 30, i dobijały do 40...W cieniu było 36...
Ekstra temperatury na zwiedzanie...
     Logicznym się więc wydaje, że pokochałam nasz autokar...A wielką sympatią darzyłam Kierowców. którzy włączali klimatyzację przed naszym przybyciem...
Opatentowaliśmy z Panem N. pewien wynalazek...
Na zwiedzanie braliśmy małe butelki wody (wtedy jeszcze butelka z wodą nie była śmiercionośnym narzędziem terrorystycznym), a w kieszeniach siedzeń pozostawialiśmy zapasy płynne, które się podczas naszej nieobecności chłodziły...
Przemówił przez nas "geniusz" !!
Po dwóch dniach nasz autokar wyglądał jak "cysterna"...W każdej kieszeni leżakowały 2-3 spore butle...Że też nie opatentowaliśmy tego na czas...
     Ale wracajmy do Wersalu...
     Tłum oczekujący przed wejściem lekko ochłodził panujący upał...
"Patelnia" podjazdu...Około siedmiu autokarów...Zwiedzanie "gęsiego"...
     Może lepiej ten Wersal zwiedzać zewnętrznie ??
Nie doceniłam Pana Wojtka...
     Okazało się, że jednym z Przewodników (licencjonowanych) na wersalskich salonach jest Polak, a na dodatek serdeczny Druh Pana Wojtka...
Jeden i Drugi świetnie znali panujące tutaj obyczaje i poinformowali...
     - Jeśli chcecie zwiedzić całość, to czekamy w ogonku 4,5 godziny, jeśli ominiemy dwa korytarze, to wchodzimy natychmiast...
Ło Matko i Córko !!
Wersal spod lady !!
     I gęsiego, jak jacyś przemytnicy, śmignęliśmy koło oczekujących Niemców, Czechów i Azjatów, do bocznych drzwi, które uchylił konspiracyjnie nasz nowy Opiekun...
     - Wierzcie mi na słowo, że w tamtych dwóch korytarzach nie ma nic innego, niż zobaczycie tutaj...- zapewniał...- A jeśli przygotowujecie się na widoki zbliżone do Wawelu, Zamku Królewskiego, albo chociaż Pieskowej Skały, to się zresetujcie...Aż jestem ciekaw Waszych min...
Fakt...
To była "mina"...
     Jedyną przestrzenią, którą można nazwać "królewską", jest Sala Lustrzana...Okna (na park), lustra i kryształowe żyrandole...Piękna przestrzeń...
     W 2003 roku można ją było wynająć po promocyjnej cenie...100 000 eurkoków...
     - To niewiele nam brakuje...- wyszeptał mi do ucha Pan N.
     - Nooo...99 950 , bo nie wiem czy bilon przyjmują...- odszeptałam...I ryknęliśmy śmiechem, chociaż atmosfera była raczej "lustrzana"...
     A potem były wąziutkie korytarze...Całe kilometry wąziutkich korytarzy...Setki komnat...Jedna podobna do drugiej...
Szczerze Wam wyznam...
     Administratora - Konserwatora - Kustosza Wersalu, to ja bym za j*j* powiesiła na latarni...Jeśli takowe posiada...
     Mam historycznego "fioła", po różnych zabytkowych przybytkach się plątałam, ale w życiu nie widziałam tak spartaczonych ekspozycji...Jakby specjalnie chciał Turystów zniechęcić...
     Jedyną Osobą, która się po skończonym zwiedzaniu uśmiechała, był nasz Przewodnik (ten wersalski)...
     - Duch w Narodzie nie ginie !! - radośnie oświadczył i wyznał...- Ja to muszę oglądać po kilka razy dziennie...
     W ramach wdzięczności i zrozumienia, złożyliśmy Mu zbiorowe kondolencje...A pewna Psorka z Polibudy Warszawskiej zaoferowała pomoc w znalezieniu pracy w Wilanowie...
Czy ten Paryż oczadział, żeby mnie tak dołować ??
Gdzie te moje doznania estetyczne ?? Gdzie kołatanie serducha z uniesień ??
Póki co, wracamy do autokaru napić się idealnie zimnej wody !!

niedziela, 23 kwietnia 2017

Paryż bez znieczulenia...

     W drodze do Hotelu utrwalałam sobie myśl, że ten Paryż taki zaśmiecony, bo przyjechaliśmy dwie godziny przed czasem i z porządkami nie zdążyli...
     A że urządzam Wam podróż w czasie, więc zerknęłam do ukrytych skarbów i...
     I odkryłam, że skleroza to nie choroba, ale "nachodzić" się trzeba...;o)
To był 2003 rok !! Więc "mijanki" ze Stokrotką nie było...
Jeszcze kilka lat i pewnie całkiem mi ten Paryż ze łba wyleci...
No to zapisujmy...
     Hotel był na obrzeżach, w takiej Dzielnicy, w której wieczorami się nie spacerowało...Chyba, że w znacznej przewadze liczebnej...
     Pierwsze "fusy" powstały, kiedy się okazało, że Organizator coś spaprał w rezerwacjach i dla 1/3 nie ma miejsc...
Ale była zadyma !!
     Po ogromnej ilości wulgaryzmów jakie usłyszałam w dwóch językach jednocześnie zostaliśmy "zakotwiczeni"...W dwóch Hotelach...
No cóż...
     Przecież nikt nie przyjeżdża do Paryża spać !!
Czyli prysznic, świeże ciuchy i ruszamy...
Żeby zaznać tubylczego żywota ruszyliśmy kolejką RER i metrem...
     Kolejka, jak kolejka...Tłok taki, że dziękowałam Bozi za słuszny wzrost Pana N., ale profilaktycznie, mocniej chwyciłam Jego rękę...
To co zobaczyłam za oknami, wprawiło mnie w osłupienie...
Ruina przy ruinie...Wysypisko przy wysypisku...Nasza mało artystyczna trasa przez GOP zyskała nagle na urodzie...Brazylijskie slumsy, też...To była masakra...
     Moja spragniona piękna dusza, aż łkała...
Nawet niewyobrażalny ścisk przestał robić na mnie wrażenie...
     A potem przesiedliśmy się do metra...
     Wejście jak u nas "podziemne"...Zdezelowane schody, pourywane poręcze...Jeden poziom...Drugi poziom...Ruchome schody...
I obraz jak z Matrixa...
     Pamiętacie tą scenę, jak Neo szuka telefonicznej budki ??
Zjeżdżamy powoli...
Wyłania się peron...Wkoło panuje mrok...Jedna, świecąca lampa kołysze się równomiernie...
Pod ścianą, na kartonach, leży jakiś Bezdomny...
Na betonowej ławce siedzi trzech rosłych "Afrofrancuzów"...
     - Trzymajmy się w grupie...- instruuje nas Przewodnik...
A by Cię dunder świsnął...
W grupie ??
Zamierzam zwiewać z prędkością światła, a nie trzymać się grupy...
Moja "grupa" ogranicza się do Pana N. ...
     Ale instynktownie stajemy wszyscy w jedynym, oświetlonym miejscu peronu...
Podjeżdża kolejka...
Ło Matko i Córko...
Chyba jest znacznie starsza niż ja...
     Kilka minut jazdy powoduje, że nasze ciuchy nadają się do przebrania...
Ja chcę na powietrze !!
     Udało się...
Ruszamy pod Notre Dame...
Jaka jest ?? Każdy wie...
Rzeźby, stiuki, witraże...
Kłębiący się Tłum...
Cztery ToiToje...
     Kolejka taka, że bardziej "chcącym" Paryż z głowy ulatuje...
Budynek Sądu Najwyższego...
Tu mi się podobało...
     Cień...Lekka bryza znad Rzeki...Tłum został pod ToiTojami...
Malownicze mostki...
Dzielnica Łacińska...
     Odkrywam ogromną zaletę naszego Przewodnika - Pana Wojtka...
     Ma ponad dwa metry wzrostu i zawsze jest w zasięgu wzroku !!
Ten walor będą doceniać przez kilka dni bardzo...
     Z Panem N. rozplatamy dłonie tylko wtedy jak chcemy zrobić fotkę...
Komórek z aparatami jeszcze nie było...
     Idziemy na posiłek...
Wychodzę tak samo głodna jak weszłam...
     Francuzi gotują dokładnie tak jak sprzątają...
Ruszamy na wzgórza Montmartre...
     Jestem zmęczona, głodna i niewyspana...
Jakaś Dobra Dusza robi nam zdjęcie...


Nieliczne, jakie mamy we dwoje...
     Po północy wracamy do Hotelu, szybki prysznic, przepakowanie i sen...
     Kiedy budzik dzwoni, jestem przekonana, że komórka całkiem się zepsuła...Od przekroczenia granicy mam spokój z połączeniami, bo coś omyłkowo wyłączyli u operatora jak uruchamiałam roaming...Po miesiącu przeprosili...Niedopatrzenia...Bla bla bla...
     Może budzik też zepsuli ??
Nie zepsuli...
Była 6:00...
Śniadanie i w drogę...

cdn...chyba...;o)

piątek, 21 kwietnia 2017

Pożegnania...

     Zerwałam się nagle ze snu, z dziwnym przeświadczeniem zbliżającego się nieszczęścia...Pod powiekami miałam jeszcze obraz Mamciaśki, która usilnie próbowała mi coś powiedzieć...Z oczu kapały mi łzy, ręce się trzęsły, z trudem łapałam oddech...
     "Sen mara, Bóg wiara" - powtarzałam zduszonym szeptem...
To co ukazał mi sen, było przerażające...
Tak przerażające, że nawet Panu N. nie opowiedziałam...
Tak przerażające, że kiedy zamykałam powieki widziałam ostatni urywek...
Tak przerażające, że codziennie czekałam...
     Mamciaśka od czasu swojej śmierci (1987r.) była w moich snach trzykrotnie...Trzykrotnie już przeżywałam podobny strach i przerażenie...Trzykrotnie zapowiedziała coś, czego nie mogłam się spodziewać, a co przynosiło łzy, smutek, zwątpienie, rozpacz...
To był czwarty raz...
     Skuliłam się w sobie i zaczęłam analizować, z której strony Los może mi dowalić...
Bezradność...
Żadnych wskazówek nie dostałam, poza tym niesamowitym strachem...
     Po kilku dniach zaczęłam dochodzić do siebie...
     Poczułam wewnętrzną mobilizację...To dobre uczucie...Daje siłę...
To było dwa tygodnie temu...
     Po kilku dniach obudziłam się w nocy słysząc własny krzyk...
Sen był inny...
Równie przerażający...
Ale tym razem, po raz pierwszy od dziesięciu lat przyśnił mi się mój Ojciec...
     Mamciaśka wezwała wyższą "instancję" ??
     A może chcą mnie "wykończyć" snami ??
Przerażenie się spotęgowało...
Wieczorami z lękiem szłam do sypialni...
     Jeśli chcieli mi coś przekazać, to albo Oni kiepsko się starali, albo ja jestem wyjątkowo tępa...
Przedwczoraj obudził mnie Pan N. ...
     - Kilka razy usiłował się do mnie dodzwonić jakiś numer, sprawdziłem pocztę, Andrzejek Cię szuka...
To nie była dobra nowina...
     Od pogrzebu mojego Ojca nie mieliśmy ze sobą kontaktu...No cóż...Takie, pokręcone rodzinne życie...Tyle, że my pokochaliśmy się w dzieciństwie, jak Rodzeństwo, i trochę trudno nam było akceptować te rodzinne zawirowania...
     - Tata zmarł w poniedziałek...Przez ostatnie dwa tygodnie cierpiał niesamowicie,wył z bólu, a my z rozpaczy, modliliśmy się o śmierć...
     Dwa tygodnie...
Jakoś nikt nie wpadł na to, żeby wcześniej mnie poszukać...
Ot, życie...
     Wczoraj pożegnałam najstarszego Brata mojej Mamciaśki...
     Zwykły Szary Człowiek, odszedł w zwykły, szary dzień, w cmentarnej Kaplicy, której nawet nikomu nie chciało się pozamiatać...
Jego prochy stały w maleńkiej skrzyneczce...
"Z prochu powstałeś"...
Rodzina, Znajomi...
Kilka niezrealizowanych marzeń...
Kilka zatartych wspomnień... 
     A kiedy dzisiaj się nad tym zastanawiam, to chyba zrozumiałam Rodziców...Wiele Ich zawsze dzieliło, ale to przestało być z czasem istotne...Uczucia, które Ich łączyły, zalała lawa codziennej obrzydliwości...Niedomówień, nieszczerości, zawiści...
     Dla mnie ??
     Odeszła kolejna Osoba, która nigdy nie powiedziała do mnie inaczej niż zdrobnieniem...Kolejna Osoba, której oczy roziskrzały się na mój widok...Kolejna Osoba, dla której pozostałam małym chudzielcem z długimi warkoczami...




Po lewej mój Ojciec, po prawej Wujek...Nawet tego pomnika już nie ma...


  Mam nadzieję, że teraz się "dogadają"...

wtorek, 18 kwietnia 2017

Nie ma tego złego...

     Zaprzyjaźniona Blogerka opowiedziała o swojej przygodzie z Paryżem, i okazało się, że zwiedzałyśmy ową Stolicę Mód Wszelakich w niewielkim odstępie czasu...A że lubię dorzucić swoje "trzy grosze", to dzisiaj zapraszam Was, nie tylko na wycieczkę do Paryża, ale w podróż w przeszłość...
Rok 2001...
Prawie wiek temu...;o)
     W kraju było nijak...Dokładnie tak jak do tej pory...Tylko propaganda była na "nie"...Nic się "nie dało", nic się "nie opłacało"...Jedyny sukces jaki osiągaliśmy narodowo, to "tworzenie bezrobotnych"...
     Ja pracowałam po kilkanaście godzin na dobę (w polotach po dwadzieścia)...
     Pan N. pracował po kilkanaście godzin na dobę (w polotach po dwadzieścia)...
     Nasze życiowe akumulatory były w takim stanie, że rano wstawaliśmy zmęczeni...
Paryż ??
Czemu nie ??
W końcu, nam też należy się...
Postanowiliśmy, pierwszy raz w życiu, zaszaleć...
     Tydzień w Paryżu...
     Ruszyliśmy autokarem z Wawki, gdzie otarliśmy się już na wstępie o wielki Świat...Dropsik otrzymał miejsce parkingowe pod "Pajacem" i tam miał oczekiwać na swoich właścicieli...
Starania Biura Podróży miło nas zaskoczyły...
     A potem była podróż...
W okolicach Wrocławia miałam już totalnie dosyć tej podróży...
Nie pomagała klimatyzacja, wygodne fotele, a nawet postoje co dwie godziny...
Moje cierpienia wzmagały się proporcjonalnie do pokonywanych kilometrów...
Wszyscy spali...Czuwałam ja i Kierowca...
     - Pani nie śpi ?? - zapytał z nadzieją w głosie Przewodnik...
     - Jak widać...- wymruczałam, podziwiając niemieckie wiatraki za oknem...
     - To ja bym się zdrzemnął...- wtrącił pokornie...
     - A proszę bardzo...- przyzwoliłam, i nagła myśl zaświtała mi w czerepie...- Pod warunkiem, że mogę sobie pochodzić !!
Ha !!
     Nie ma nic za darmo !! Nawet przymusowego czuwania...
     Panowie odbyli naradę (Przewodnik z Kierowcą) i otrzymałam zbiorowe błogosławieństwo na marszrutę "w tą i w tamtą"...Miałam tylko za zadanie monitorować, czy się nam Pan Kierowca w objęcia Morfeusza nie wciska...
     Właściwie, to mogę uznać, że Niemcy przeszłam na piechotę...
     A że pertraktacje to było moje zajęcie zawodowe, to wymusiłam na Panu Kierowcy zatrzymywanie się, mimo nocnej pory, w odstępach dwugodzinnych (za co otrzymałam wiele ciepłych słów od Towarzystwa Palącego)...
     Jak się pewnie domyślacie, do Paryża dotarłam ledwie żywa...
Noc nie przespana...
Ból nóg od maszerowania...
W krzyżu łupało od wymuszonej fotelem pozycji...
     Kiedy autokar zatrzymał się na parkingu Centrum Ekonomicznego wypadłam niczym błyskawica i miałam ogromną chcę ucałować Matkę Ziemię...
     - Nigdy więcej !! - zakomunikowałam Panu N., a po Jego minie widziałam, że kombinuje czym wrócimy do domu...
     Przez całą noc szturchany, przesuwany i zagadywany, też nie miał lekko...
Otwartą przestrzeń przyjęłam z entuzjazmem...
     Przewodnik powiedział co miał do powiedzenia, wskazał gdzie mamy toaletę, gdzie można się napić przyzwoitej kawy za przyzwoite pieniądze, i zanim zniknął rzucił...
     - Jeśli chcecie poznać prawdziwy obraz Paryża, to w wolnej chwili zerknijcie przez te balustrady...
Intrygujące...
     Kiedy więc, cała wycieczka ustawiła się w ogonku do WC, my pognaliśmy do balustradek...
Ło Matko i Córko...
Dlaczego nie darowałam sobie tego widoku ??
Mój entuzjazm topniał tak szybko, że efekt cieplarniany to przy tym jest "pikuś"...
     W dolnych poziomach Centrum, tam gdzie "Biznesmeni" nie zaglądają, zalegały stosy śmieci...Fetor, bród i zaraza...
     Wokół chrom i szkło, Świat XXI wieku, a poziom niżej...Paryski rynsztok ??
     Ta chwila zaważyła bardzo nad moim odbiorem Stolicy Mód Wszelakich...
Chociaż odnieśliśmy same turystyczne sukcesy...
     Skorzystaliśmy z WC, za jedyne 2 euro (dusza we mnie łkała na takie zdzierstwo)...
     Napiliśmy się przyzwoitej kawy, za przyzwoite pieniądze (też za dwa euro, czyli taka transakcja wiązana)...
     Znaleźliśmy pocztę, nabyliśmy kartki, a nawet udało się nam kupić znaczki pocztowe, chociaż nasz francuski był "szczątkowy"...
Mało tego...
     Zwiedziliśmy (jako jedyni z autokaru) ekspozycję rzeźby nowoczesnej, długo kontemplując "dzieło" przedstawiające wystawiony do góry "środkowy palec"...Tytuł nie był adekwatny do rzeźby...
     Zagoniona ponownie do autokaru, miałam minę galernika...
Aż tak grzeszyłam ??
A może to kiepski początek wspaniałej przygody ??
Hmmm...
     Gdzieś tam czekał Wersal...Gdzieś tam czekał Luwr...Pola Elizejskie...Montmartre...
Na pohybel !!
Paryż musi być piękny !!

cdn...chyba ;o) 

sobota, 15 kwietnia 2017

Najlepszego wszystkiego !!

Zając kica przez zagony,
strasznie dzisiaj zagoniony...


Kurczak stroszy złote piórko,
jakby chciał zostać przepiórką...


Kotki z wierzby pozłaziły,
bo się już zazieleniły...


To od wieków się nie zmienia,
a więc, pora na życzenia...


Codziennej dobroci - niech Wam życie ozłoci...


Codziennej nadziei - niech Wam dusze bieli...


Codziennej radości - niech przegna szarości...


Co dzień pomysłów rozkwitu - jak nieba błękitów...


Codziennych wschodów Słońca - bez końca...


A że powaga nie jest w mej naturze,
nie będę przynudzać dłużej...


poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Dobro tak wielkie...

     Dzień niby dłuższy, a mnie się znowu doby skróciły...
     Wrzosowisko, domeczek, trochę pracy papierzanej, Święta, i nijak już wcisnąć nie mogę blogowania...
Może to dobrze ??
Może ze świeższą głową moje wpisy nabiorą trochę sensu ??
Może i Wy troszkę zatęsknicie ?? ;o)
A może w jakiejś wolnej chwili (ostatnio ulubiony przez nas zwrot) nabazgram coś w rozpędzie, a potem tylko poustawiam w trybie oczekiwania na edycję ??
Wszystko jest możliwe...
     Ale dzisiaj napiszę Wam o filmie...
     Miałam okazję obejrzeć najnowszy film Mela Gibsona "Przełęcz Ocalonych"...
     Jakim cudem udało Mu się namówić Głównego Bohatera na ową ekranizację, pojęcia nie mam, bo przez sześćdziesiąt lat odmawiał wszystkim...Może sędziwy wiek zrobił swoje ?? Może zapragnął pozostać nie tylko we wspomnieniach wymierającego, wojennego Pokolenia ??
     Szeregowy Desmond Thomas Doss...
     Człowiek tak niezwykły, że po obejrzeniu filmu na myśl nasuwa się jedno...
     Gdyby to była fikcja reżyserska, to powinni takiego Reżysera zapakować do "wariatkowa"...
     Ale scenariusz napisało życie...A właściwie jeden Człowiek, Szeregowy Doss...
     Sanitariusz, który ruszył na II wojnę światową bez karabinu...
Nie będę opisywać fabuły, bo trzeba to zobaczyć na własne oczy...
     Ale właśnie ten film dedykuję na Wielki Tydzień...
     Wspominamy mękę Chrystusa, powołujemy się na Jego nauki, wątpimy w dobro, postrzegając wokół siebie panoszące się zło, "klepiemy" modlitwy bez zrozumienia...
     Wiara ??
Raczej obyczaj...
     I nagle, widzimy Człowieka, który rusza na wojnę z Biblią, zamiast karabinu...
Nie, nie nawraca...
Chociaż pośrednio, zrobił znacznie więcej niż całe tłumy frontowych Kapelanów...
Jeden Człowiek, który zmienił losy wielu Ludzi...
     Film jest brutalny, jak każdy film, który opowiada o tamtych czasach...Każdy z nas słyszał o krwawych walkach na Okinawie...Każdy przyswoił, że Okinawa była jednym ogromnym bunkrem...
I nagle, Gibson wyciąga jak Magik z kapelusza, Szeregowego Dossa...
     Po kiego czorta Amerykanom jacyś "super bohaterowie", jakieś Batmany, Spidermeny, Supermeny, skoro w historii mają takich Ludzi ??
     Jedyny w historii Żołnierz bez karabinu, odznaczony Honorowym Orderem Kongresu...
     Jedyny, który do końca życia utrzymuje, że to nie On był Bohaterem, ale Ci co polegli...
     On tylko poszedł na wojnę ratować Ludzi...
Niepojęte ??
     Poszedł walczyć bez karabinu...
Niemożliwe ??
     Bardzo się cieszę, że Szeregowy Doss zgodził się w końcu na ekranizację swoich losów...Bardzo się cieszę, że Mel Gibson zdecydował się na nakręcenie tego filmu...
Gdyby był fikcją, byłby nie do zniesienia...
     Prawda, budzi w człowieku wiarę w dobro...W dobro tak wielkie, że trudno ogarnąć je rozumem...    

środa, 5 kwietnia 2017

Wiosenny bezwstyd...

     Nie żebym przydybała jakiś nieszczęśników na amorach parkowych, albo innych czynnościach, że tak powiem seksualnych...Nawet dwuznacznych zdjęć ptaszków w wiosennym amoku zamieszczać nie mam zamiaru (chociaż kilku osobników to ta wiosna wzięła na jament i przelatują tuż przed maską samochodu, jakby te amory całkiem im się na ptasie móżdżki rzuciły)...
     Bezwstydnie będzie na Wrzosowisku...
A właściwie jest...
     Puszkinie się puszą, jak panny na wiejskiej zabawie, kiecki błękitne pozakładały...A na bardziej oporne owady dzwonią malowniczymi dzwoneczkami...


     Krokusy wyglądają już jak te z Doliny Chochołowskiej (co prawda deptane nie były), więc konkurencji puszkinia nie ma...Jeszcze...
Bo na sąsiednim kwietniku zaczął się ruch...


     Szafirki zaczynają wystawiać swoje "maczugi" i też oczko "puszczają" do zapylaczy...
Ale zapylacze zajęci byli okrutnie...


To dopiero bezwstydnice !!
     W ciągu doby przeszły z pąków w kwiaty, i znowu mi skóra na grzbiecie cierpnie, bo ponoć za tydzień przymrozki...
Opamiętajcie się !! Jak was proszę...
Ale że pszczółki szalały między gałęziami, to mój apel wcale nie docierał...
     Żeby to jeszcze były mirabelki "z dołu" !! Ale to mirabelki "z sadu"...Te co mają zapach i smak moreli !! Normalnie, miód w gębie...
     Na zmarnowanie się bezwstydnice pchają !!
A pod mirabelkami ruch nie jest mniejszy...
     Zakwitły fiołki...


     I teraz chodzimy z Panem N. po Wrzosowisku jak dwa bociany...Żeby tych cudności nie zdeptać...
     Chociaż Pan N. tym razem niewiele pozwiedzał...
     Kupił sobie zabaweczki i bawił się nimi grzecznie przez ostatnie dni...


Układa "klocuszki"...


Pod warsztat...
Ale jeden z "bocianów" krąży nieustannie...
Krąży i wypatruje...
I wypatrzył...

Ło Matko i Córko...
     Kwitnąca poziomka !!
Nie przestanę podziwiać tych niepozornych krzaczków...
W październiku jedliśmy ostatnie...
Może w kwietniu spróbujemy pierwszych...;o)
     No i wypatrzyłam jeszcze Filipa...
Że Filip większy od kwitnącej poziomki ??
Poniekąd...

     
     Taką miejscówkę znalazł sobie "nie nasz" pies...
     Chyba wysypiemy podjazd piaskiem, bo na tych kamcorach to musi mu być strasznie niewygodnie...;o)

sobota, 1 kwietnia 2017

Najlepszy "kawał" primaaprylisowy...

     Mawiają, że pierwsza miłość nie rdzewieje...Fakt...
A jak jest z pierwszą przyjaźnią ??
Jedną i drugą ocenić można po latach...
     Podobno, jeśli człowiek zazna pierwszej (czyli miłości) to jest farciarzem...
     Jeśli zazna drugiej (czyli przyjaźni), to też jest farciarzem...
A jeśli zazna obu ??
Farciarz do potęgi...
     Jestem farciarą !!
Jaka jest taka przyjaźń ??
Jak promienie słońca...
     Pojawia się nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skąd i rozprasza mrok samotności, rozgrzewa, sprawia, że życie staje się piękniejsze...
Poznałyśmy się...
Ło Matko i Córko !!
     Kiedy my się poznałyśmy ??
     Mnie Dziadkowie wystawiali w wózku na balkonie...Ją Mama wystawiała przed barakiem, w którym mieszkali...
     Ja wychuchana jedynaczka, z kokardkami w długachnych warkoczach i w sukienkach z niezliczoną ilością falbanek...
     Ona z dwójką Rodzeństwa (wtedy), obcięta "na chłopaka", w znoszonych spodniach od dresu...
Dwa Światy...
     Dziadek Stefan kategorycznie zabraniał mi zbliżać się do tego baraku, bywało w nim różnie...
     Po kilku latach toczyłyśmy zacięte walki w łopianach, a Jej starszy Brat garściami wrzucał mi rzepy w warkocze...
Grzebałyśmy kijami w kałużach snując pierwsze "filozoficzne" wywody...
Robiłyśmy sekretniki z kwiatków i znalezionych szkiełek...
Właziłyśmy na płoty...
"Zdobywałyśmy" kolejne piętra ruin pewnego hotelu...
Bywałyśmy na pewnym złomowisku, na które wstęp był surowo zakazany...
A potem rozpoczęłyśmy szkolną "karierę"...
Niestety, każda gdzie indziej...
     Ja się wyprowadziłam z tej dzielnicy...Jej Rodzice dostali mieszkanie ulicę dalej...
To były nasze pierwsze "rozstaje"...
     Potem dowiedziałam się od Baba Jagi (czyli osobistej Babci), że służby socjalne zabrały Ją i starszego Brata do Domu Dziecka...
Mój rozum tego nie ogarniał...
     W szóstej klasie nasza Wychowawczyni, weszła przed zajęciami, i zakomunikowała, że będzie dwoje nowych Uczniów...Poprosiła klasę o pomoc w aklimatyzacji...
Dziewczyna, z którą siedziałam dostała histerii...
     "Dom Dziecka ?? Wszy !! Patologia !!"
     Spora część klasy zawtórowała Jej w tych krzykach...
Na progu stała Ona i Jej starszy Brat...
     Po minach było widać, że nie z takimi oszołomami mieli już do czynienia...
     Zebrałam swoje manele i przeniosłam się bez słowa do pustej ławki...
     - To Twoje miejsce...- powiedziałam, wskazując sąsiednie krzesełko...
I tak scaliły się znowu nasze "rozstaje"...
Dwa Żywioły...
     Ja wiatrem podszyta...Ona zastanawiająca się przed każdym krokiem...
     Ja "ściślak"...Ona Artystka...
     Ja jak tyczka chmielowa...Ona maleńka i lekko "przy kości"...
     Ja ciągle jedynaczka...Ona z siódemką Rodzeństwa...
     Jeśli przeciwieństwa się przyciągają, to my musiałyśmy wyglądać jak "całość"...
     Potem rozdzieliła nas szkoła średnia...Później "kłodą" naszej przyjaźni stał się Jej mąż...
     I znowu po latach nasze "rozstaje" się zeszły...
     Popatrzyła na mnie tymi swoimi oczami, w których jednostajnie widać życzliwość do Świata (nie mam pojęcia skąd Ona ma tyle tej życzliwości) i powiedziała spoglądając na mój kuchenny fartuszek...
     - Ooooo...Tak Cię w klubie nazywali !!
     A ja poczułam pęd powietrza, zapach bieżni, i usłyszałam Jej wrzaski, którymi wielokrotnie dopingowała mnie w czasie startów...
     Jeśli pierwsza miłość nie rdzewieje...To pierwsza przyjaźń zawsze znajdzie drogę...
     Dzisiaj Bożenka, czyli Maleńka, ma urodziny...
     Znowu dzieli nas wiele kilometrów...Znowu na przeszkodzie staje milion obowiązków, które uniemożliwiają nam spotkanie...
     Ale w moim serduchu jest miejsce i na pierwszą miłość, i na pierwszą przyjaźń...
     I nic tego nie zmieni...