niedziela, 1 kwietnia 2012

O psim ozorze i żółwiu sprinterze...

     Powietrze pachniało wakacjami...Dzieciaki więcej czasu spędzały na podwórku niż w domu...A ja z przerażeniem myślałam, jak przeżyć trzy tygodnie ciszy w domu...
Odwykłam...
No fakt, że do towarzystwa pozostawali mi Pan N. i Cezary, ale Pan N. z reguły mało hałasuje, a Cezary w wydaniu "saute" (czyli bez Dzieciaków) też był raczej statecznym czworonogiem...hmmm, no powiedzmy, że bardziej się starał niż był...
W każdym razie w naszym mieszkaniu miała zapanować cisza, a ja od ciszy odwykłam już kilka lat temu...
Nie to, żebym była jakaś nadopiekuńcza, co to to nie, ale gwar "pełnej chaty" był jakimś synonimem szczęścia i spokoju.
     - Mamo...- zaczął pierworodny z miną niewiniątka- mamuś, a nie zaopiekowała byś się jedną sierotką...
     - Jaką znowu sierotką ?? W co Ty chcesz mnie wpakować ?? - rzuciłam segregując ciuchy "na wyjazd".
     - Nooo...ma być w szkole remont i musimy zabrać wszystkie rośliny i zwierzaki...i tylko jedna sierota została...nikt go nie chce bo nijaki taki...tylko śpi...- opowiadał Syn z wielkim zaangażowaniem, a Córka stała obok Niego i potwierdzała każde słowo kiwnięciem głową...
     - A co to za stwór ?? - zapytałam, a w oczach Dzieciaków zaświtała nadzieja...
     - Żółwik...malusi...on prawie nic nie je...nic nie robi tylko śpi...Mamuś...jak wrócimy z kolonii to się nim zajmiemy !! - no i stały przede mną dwa "anioły" w pozie modlitewnej i błagalnej zarazem...
Orzesz...(ko)...
     - Ja nie mam pojęcia jak opiekować się żółwiami !! - próbowałam jeszcze jakiejś logicznej argumentacji.
     - My mamy wszystko zapisane na kartce... - i instrukcja obsługi żółwia znalazła się w moich rękach...
     - On ma jeszcze uszkodzone terrarium...- wyjęczała nasza młodsza latorośl...
     - W sprawach technicznych proszę do Taty !! - i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że nieopatrznie owym stwierdzeniem wyraziłam zgodę na zasiedlenie naszego mieszkania przez żółwia płci i imienia nieznanego...
W odpowiedzi usłyszałam tupot dziecięcych nóżek na chodniku przed blokiem...
Dzieciaki pognały do szkoły po "gadzinę"...
     Żółw otrzymał akwarium po rybkach (terrarium rzeczywiście nie nadawało się do użytkowania), kamienie wapienne dla wygody, bajorko z wodą do celów różnorakich i lampę 100W, żeby mu czasem skorupa nie zmarzła...
Nie powiem, żółw rzeczywiście był stworzeniem spokojnym...
     Po kilku dniach Dzieciaki wybyły na kolonie, Cezary przestał wpychać mi się na ręce z zazdrości, a ja pojęłam, że karmienie żółwia pęsetą jest bezpieczniejsze dla moich dłoni i drastycznie obniża poziom zużycia wody utlenionej i plastrów...
     Po tygodniu żółw stał się jakiś taki bardziej towarzyski...
Całe dnie wiercił się po tym swoim akwarium, w porach karmienia stukał skorupą o szklaną ścianę, a na mój widok próbował stawać na dwóch łapach...(!!)
Karmiłam go słusznie, nie powiem, dostawał maleńkie paseczki surowego mięska, najczęściej wątróbki...
Nie wiem dlaczego, ale miałam nieodparte wrażenie, że wątróbka smakowała mu najbardziej...
     Pewnego dnia zapomniałam odstawić fotel, z którego dokonywałam żółwiowych obrządków...
Cezary cierpliwie znoszący dotychczas "intruza" wykorzystał sytuację w momencie...
Jeden sus i psisko siedziało na oparciu fotela z pyskiem w akwarium i wywalonym różowiutkim jęzorem...
Żółw co prawda był po obiedzie, ale taka gratka trafiała mu się rzadko...
Piękny kawał różowiutkiego mięsiwa dyndał mu nad głową...no i "cap"...
     Larmo, jakie podniosło się w naszym domu zapewne przewyższało wszelkie dopuszczalne przepisami normy decybeli...Cezary wył spazmatycznie szalejąc niczym w amoku, a żółw malowniczo zwisał mu  z pyska, nie zamierzając bynajmniej oddać psu zdobyczy...
To się nazywa symbioza międzygatunkowa...
Namówienie żółwia, żeby oddał jęzor Cezaremu spotkało się z całkowitym lekceważeniem...
Pies szalał i wył, żółw dyndał...ja miałam w głowie absolutny zamęt...
Orzesz...(ko) 
Korupcja !! 
Tylko korupcja !! 
Dopadłam do lodówki, odcięłam słuszny kawał wątróbki i podsunęłam pod pyszczek "gadzinie"...
Wątróbka zwyciężyła !! 
Żółw złapał ją jakby nic nie jadł co najmniej od tygodnia, a pozbawiony swojego nosiciela walnął skorupa o wykładzinę...
Zamarłam...Jak nic żółw zejdzie z tego świata jako ofiara upadku z wysokości...A ta bestia wątróbkę pożarła "w locie" i dalej śmigać po tej podłodze w celach rozpoznawczych...
A Cezary za nim...
Ło Matko i Córko !! 
Podobno żółwie są nieruchawe i powolne !! 
Jak nic trafił się nam jakiś "wyrodek"...
      Na wykładzinie jeszcze Cezary miał fory, ale na płytkach ?? Na płytkach żółw nabierał tempa gazeli i śmigał niczym torpeda...Do zakrętów...
Na zakrętach z reguły nie wyrabiał biedaczek i lądował horyzontalnie, brzuchem do góry...
Jak to miało być w czasie wyjazdu Dzieci ?? 
Cicho ?? 
Spokojnie ??     
No to jak nic "zły" mnie do tej "adopcji" podkusił, bo od owego "ozorowego dnia", ledwie słoneczko znad horyzontu wyglądało, a już żółw stawał w akwarium w pozycji "na baczność", a Cezary zasiadał na środku pokoju w oczekiwaniu na przeciwnika...
"Panowie" dawali mi znać, że czas najwyższy na śniadanie i poranną gonitwę...
 

10 komentarzy:

  1. jantonni341.bloog.pl1 kwietnia 2012 15:04

    Chyba ze czterdzieści lat temu,
    na jesieni syn dostał żółwika od koleżanki,
    który całą zimę spał w pudełku od butów
    ze specjalnym "wejściem".
    Wiosną obudził się i nakarmiliśmy jego
    jedyną zieleniną, natką rzodkiewek,
    (zjadł z całego pęczka)
    i oczywiście napoiliśmy.
    Rano cały dywan był w zielone paski,
    ale to nic, nasza wersalka miała zielone pokrycie
    i po tygodniu jej brązowe, drewniane pudło,
    było całe porysowane pazurami "głodomora",
    który koniecznie chciał dotrzeć
    do bezmiaru zieleni wersalki.
    Szczęściem, w gabinecie biologicznym szkoły
    było jeszcze miejsce w terrarium
    i kłopotliwy prezent tam wylądował.
    Pozdrawiam i... żółwika.
    LW

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiwat mięsożercy...:o) Przynajmniej szkód na mieniu domowym nie odnotowałam...;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale się ubawiłam:) Żółw okazał się z tych typu Rambo jednak... Taka cicha woda po prostu, z cicha pęk to się chyba jeszcze nazywa. Może jeszcze się okaże, że gryzie szkło? Lepiej ogrodź go stalową siatką:))

    OdpowiedzUsuń
  4. Hehe dobre:) Nieźle się uśmiałam. Moje dzieciaki też miały żółwie, najpierw takie małe, wodne, a potem lądowego - Bazyliszek się wabił. Kiedyś córcia siedziała na balkonie i bawiła się nim. Nie wiadomo jak to się stało, ale wylatał z balkonu. Dodam, że z 10 piętra!!! I wiesz Gordyjko, że przeżył??? Miał tylko lekko nadpękniętą skorupę, ale z czasem się zrosła.
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musi, że to była latająca odmiana żółwiowatych...;o)

      Usuń
  5. No i co żółwik się został na stałe? hi hi
    j

    OdpowiedzUsuń
  6. Moja droga, to ja poproszę o więcej takich historii. Uśmiałem się do łez.
    A widzisz jak pozory myla, niby taki żółw a sprinter :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja dusze otwieram, a Ty śmiechy sobie robisz...;o)

      Usuń