czwartek, 15 grudnia 2011

Rachunek sumienia...cz.7

     W owym okresie miały miejsce jeszcze dwa wydarzenia, których milczeniem pominąć nie mogę.
    Pierwszym z nich było odkrycie mnie jako potencjalnego sportowca.
   
    Na zawodach szkolnych, w których udział brałam z nieukrywanym entuzjazmem, a Pani B. dopingowała mnie głośno i gorliwie siedząc na ławeczce i majtając nogami, pojawił się Człowieczek marnej postury, ale z charakterystyczną burzą siwiejących z lekka kędziorków.
Właściwie nie zwracałam na niego uwagi, skoncentrowana głównie na rywalizacji z rówieśnicami.

Biegać uwielbiałam, a że zawody składały się z biegów, skoków i rzutów nieszczęsną piłeczką palantową to posłannictwo w sobie czułam wielkie.
Wyniki właściwie interesowały mnie znacznie mniej niż sam fakt rywalizacji.
     Najwięcej emocji wywoływał we mnie skok w dal...obserwowany wielokrotnie był czymś samym w sobie pięknym.
Nie dość, że biegł sobie człowiek pełną parą to na koniec mógł walnąć w piasek.
Cudności...
     Wysłuchałam więc uważnie wskazówek naszej Wuefistki, odczekałam pokornie w kolejce obserwując koleżanki...i walnęłam.
     Nie wiedziałam w czym był problem, bo jak się już Wam przyznałam robiłam to po raz pierwszy, ale efekt wywołałam piorunujący.
     Rozpęd wzięłam słuszny i włożyłam w niego całą moc chudego ciała, w deskę trafiłam, bo poczułam jak rozsypuje mi się pod stopą na tysiące maluśkich kawałeczków i walnęłam w ten piach z całą mocą, trzymając zgodnie z sugestią Nauczycielki ręce do przodu.
     W pierwszej chwili myślałam, że to ta deska rozsypana w maleńkie drzazgi wywołała tumult wokół skoczni, więc już przeszukiwałam w pamięci, który z boków mojego osobistego regału mógłby ewentualnie szkodę naprawić.
     Dopiero po chwili zauważyłam, że reakcja w ogóle nie przypomina załamania, a wręcz przeciwnie...

     Moja Wuefistka podskakiwała niczym ta nieszczęsna piłeczka palantowa, Facet z dziwaczną fryzurką wczepił palce we włosy i wydobywając z siebie nieokreślone dźwięki, przestępował pociesznie z nogi na nogę, a wokół skoczni zrobiło się tłoczno.
     Po wiekach konsternacji jaką przeżyłam siedząc w tej piaskownicy, zostałam z niej w końcu prawie siłą wywleczona.
     Poczułam masę rąk, które otrzepywały mnie z tego piasku (podobno były to klepnięcia uznania) i nareszcie tajemnica się wydała...
     Podobno pobiłam jakiś rekord...
     W sumie było mi obojętne co pobiłam, ważne było, że mój osobisty regał pozostanie w całości i za szkody na mieniu szkolnym nie zostanę relegowana.
     Winna Wam jestem wyjaśnienie kim był ów kudłaty Człowieczek.
     Człek ten błąkał się namiętnie po różnego typu imprezach sportowych i łowił swoje ofiary, które później męcząc się niemiłosiernie i pocąc, trenują swoje nędzne powłoki.
     Na taką właśnie ofiarę nadawałam się podobno wyjątkowo.
     Rodzice przyjęli tą informację bardzo statycznie, albo przywykli już przez lat kilkanaście do moich dziwactw, albo wyszli z założenia, że i tak zrobię po swojemu.
     Tak też zaczęłam nową epokę w swoim życiu.
     Sport pochłonął mnie bez reszty, trenowałam, startowałam, wszystko kręciło się wokół stadionu.
Odkryłam w sobie niesamowite pokłady siły, uwielbiałam to robić.
Problem miałam tylko jeden...
Jeśli stanęłam na starcie to na mecie musiałam być pierwsza...

4 komentarze:

  1. nie ma jak to uczucie bycia najlepszym, gorzej z przełknieciem porazki ;) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie przełykałam...;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nigdy nie przegrałaś...?

    OdpowiedzUsuń
  4. Krzysiaczku...w sporcie nie ma takiej opcji...ale nie przełykałam...robiłam odwrotnie...;o)

    OdpowiedzUsuń