sobota, 31 grudnia 2011

Mój pierwszy bal...

     O czym marzy nastoletnia dziewczyna ?? 
Hmmm...
No fakt, teraz to natolatki mają takie jakieś dziwne marzenia...
To może inaczej...
     O czym "dzieści" lat temu marzyły nastolatki ?? 
     Nastolatki marzyły o swoim pierwszym, wielkim balu...

     Grudzień właśnie należycie skuwał ziemię, kiedy na korytarzu szkolnym podeszła do mnie Koleżanka z klasy...
     - Gdzie spędzasz Sylwka ?? - zapytała.
Jako egzemparz, należący wówczas do grona nielicznych w klasie "samotnych białych żagli" odpowiedziałam:
     - Prawdopodobnie z książką w łóżku.
     - A miała byś ochotę na bal...?? - niepewnie zapytała Koleżanka.
Ło Matko i Córko !! Bal ?? Ja ??
     Nim Koleżanka zdążyła wziąć oddech po zadanym pytaniu, moja wyobraźnia już galopowała...

     Piękna balowa sala...Orkiestra we frakach...Ja spowita w tiule i falbany...
Z owych wizji nieziemskich obudził mnie głos Koleżanki.
     - Nasi Strażacy organizują Sylwestra w Remizie...może miała byś ochotę... - i podstawiła mi pod nos fotkę jakiegoś "Gamonia".
     "Gamoń" liczko miał nadobne, czuprynkę bujną (jak to w owych czasach bywało w modzie) i cudne, niebiesiutki oczęta...
A dodać należy, że w czasach owych miałam ogromną słabość do niebiesiutkich oczątek...
     Po ustaleniu kilku bardzo ważnych szczegółów pozostały drobiazgi:
1. Urobić Mamciaś.
2. Urobić Ojca.
3. Załatwić jakąś stosowną szatkę.
4. Dotrzeć na miejsce.
     Drobiazgi...
     Mamciaś urobiłam w kwadrans, bo Istotą była na podobne inicjatywy nastawioną pozytywnie, a że przy okazji to Mamciaś zarządzała moją garderobą, więc i kwestia "szatki" została załawiona pozytywnie...
Urabianie Ojca okazało się procesem z góry skazanym na fiasko...
Rodziciel na wszelkie moje bardzo logiczne (jak na nastolatkę przystało) argumenty, odpowiedź miał jedną:
     - NIE !! NIE !! NIE !!
Zaparł się niczym Kłapouch i wszelkie moje starania rozbijały się o ów zlepek trzech liter niczym o Mur Chiński...
Niezbędne w staraniach było skorzystać z wpływów Mamciaś...
     Mamciaś urabiała Ojca przez dwa tygodnie...
     Dwa tygodnie Tata dostawał ulubione swoje smakołyki...Dwa tygodnie
niczym kocice poruszałyśmy się "na paluszkach"...Przez dwa tygodnie Tata posiadał we władanie dwie idealne Kobiety...
Echhh...
Po Bożym Narodzeniu Ojciec chyba poczuł "ducha świąt", bo Jego trzyliterowa blokada moich marzeń zmieniła skład i usłyszałam sakramentalne:
- TAK... - wymruczane co prawda z niechęcią, ale jednak...
     Zasługi nasze przez te dwa tygodnie musiały być ogromne, bo Ojciec poza owym nieodzownym "TAK" zadeklarował również dotransportować mnie na miejce...
Uffff...
     Od świtu w Sylwestra radosna byłam niczym skowroneczek, torba spakowana, malownicze tiule kaskadami spływały z wieszaka, na makówce dyndały rozkosznie papilotki...
Kiedy pora nadeszła odpowiednia serdecznie uściskałam Mamciaś, zapakowałam sylwestrowy dobytek w Fiata 125p "kość słoniowa" i uwieziona zostałam przez
osobistego Rodziciela na swój pierwszy bal...
     Przez caluśką drogę Ojciec udzielał mi rad niezbędnych, przestróg życiowych i innnych słusznych na taką okazję przykazań, ja zaś słuchałam potulnie, głową
kiwałam rozumnie i przysięgałam na siedem poprzednich pokoleń, iż głupoty żadnej nie popełnię...
     Kiedy ujrzałam furtę Koleżanki ulga moja była okrutna...
     Tata dostał buziaka dubeltowego, torbę z bagażnika wyrwałam energicznie i w otchłaniach domu Koleżanki zniknęłam...
     Rodziciel stał na poboczu dobry kwadrans...pewnie podświadomie liczył, że się mogę jeszcze rozmyślić...
     Nie rozmyśliłam się !!
     U Koleżanki czekało na mnie już całe Towarzystwo i oczywiście "Gamoń"...
     "Gamoń" w naturze okazał się równie milusi oczkom jak na fotce, z tym że Jego niebiesiutkie oczęta dużo lepiej wyglądały w naturze niż na czarno-białym zdjęciu...
Okazał się ponad to Osobnikiem ogromnie nieśmiałym...Wydukał swoje imię prawie szeptem i usiłował cudu dokonać wtapiając się w ścianę koloru "orange"...
     Odpowiednio przystrojeni i w wyśmienitych nastrojach ruszyliśmy do owej Remizy, żegnani radosnymi okrzykami Rodziców mojej Koleżanki i Jej Brata.
     Sala udekorowana była należycie...baloniki...serpentyny...łańcuchy z karbowanej bibułki.        Orkiestra co prawda nie w smokingach, ale grała bardzo przyzwoicie, rytmu pilnując i fałszy nie serwując. Stoliczek nakryty pięknie i całkiem przyzwoicie zastawiony żarełkiem i napitkami.
     - No to wypijmy na odwagę... - wzniósł toast Chłopak mojej Koleżanki spoglądając na "Gamonia".
"Gamoń" wychylił kieliszek zanim zdążyliśmy chwycić za szkło i polał sobie następną kolejkę, zakładając widocznie, że potrzebuje tej odwagi znacznie więcej...
     Zabawa toczyła się swoim biegiem...
     Było cudnie...
Co prawda "Gamoń" bawił się tak bardziej stacjonarnie, próbując w sobie ową odwagę rozbudzić, ale ja na towarzystwo nie narzekałam...
     Kiedy już pora była ku temu, a orkiestra zarządziła przerwę na noworoczne toasty stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że "Gamoń" gdzieś zniknął...
Nic nie dało przeszukanie przepastnego korytarza, toalet i innych pomieszczeń gospodarczych. 
Nic nie dało wypytywanie Znajomych i Nieznajomych, czy im się owa Postać gdzieś w oczy nie
rzuciła...
"Gamonia" po prostu pochłonęła jakaś "czarna dziura" ...
     Chłopak mojej Koleżanki zarządził zbiórkę przy stoliku i rozpoczęliśmy przygotowania do powitania Nowego Roku...
     Strzał z korka...Toasty...Życzenia...Radosne okrzyki...
     Atmosfera była wspaniała...
     Wyczerpani owym entuzjazmem osuneliśmy się na nasze krzesełka...
 
     - Co Ty pod ten stolik wepchnęłaś...?? - zapytał nagle Chłopak mojej Koleżanki przyglądając się Jej podejrzliwie i szturchając nogą owo "coś" pod stolikiem.
     - Nic nie kładłam... - wydusiła z siebie zdziwiona Koleżanka.
Jej Chłopak wykonał energicznego nura pod obrus...
Spod stolika doleciał do nas wybuch radosnego śmiechu...
Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni i w ułamku sekundy pod stolikiem wylądowały wszystkie głowy...
     Orzesz...(ko) !!
     Na podłodze pod stolikiem, zwinięty w rogalik, z łapeczką malowniczo ułożoną pod główką spał "Gamoń"...
Spał i smakowicie pochrapywał...
     Ów widok wywołał w nas taką wesołość, iż reszta Gości z wielkim zainteresowaniem zaczęłam zaglądać nam "pod obrus"...
Od razu pojęłam...
"Gamoń" miał od dzisiaj "przechlapane"...
To było Jego środowisko...Jego znajomi...Jego Sąsiedzi...
Hmmm...
Kiepsko mu się ten roczek zaczyna...
Niech Bidulek pośpi sobie...
     - Bardzo Cię przepraszam... - usłyszałam nagle szept mojej Koleżanki - bardzo...strasznie mi wstyd...
     - No coś Ty !! Jest przecież świetnie !! Może trochę egzotycznie i zaskakująco, ale bawię się wyśmienicie !! - próbowałam Ją pocieszyć.
     - Zaraz wracam !! - rzucił Chłopak mojej Koleżanki i zniknął.
     
     Po kwadransie, kiedy mnie już prawie udało się poprawić nastrój, zdruzgotanej sytuacją Koleżanki, do sali wkroczył Jej Chłopak... z Jej Bratem...
     Co prawda był to Osobnik młodszy ode mnie o rok, ale urodziwy bardzo, dowcipny, rozmowny...i co okazało się po chwili, świetnie tańczył...
     - Kobiety są od biadolenia, a Faceci od działania !! - oświadczył w ramach wyjaśnień Chłopak mojej Koleżanki i żeby procedury reorganizacyjne zakończyć porwał zdruzgotaną Dziewczynę do tańca...
A ja ?? 
A ja bawiłam się nieziemsko !!
     Brat mojej Koleżanki pił mniej więcej tyle co ja...więc prawie nic, za to sypał dowcipami jak z rękawa, adorował mnie z ogromnym wdziękiem, odprowadzając nawet do toalety...
     Kiedy bladym świtem (koło 7-mej) orkiestra ogłosiła "koniec grania" Brat mojej Koleżanki "wyczarował" magnetofon i trwaliśmy na parkiecie prawie do drugiego śniadania...
     Tak właśnie powinien wyglądać pierwszy bal...
     A "Gamoń"...?? 
     "Gamoń" spał pod stolikiem do rana, po czym zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach oddalając się z Remizy "po angielsku"...
No cóż...
Nikomu jakoś to nie przeszkadzało...

piątek, 30 grudnia 2011

To się nazywa aktorstwo...


     Na dobrą sztukę to ja zawsze byłam łasa…Dobry spektakl…Dobry koncert…Czasem nawet podwórkowy grajek, który zamiast na instrumencie gra sercem…
Echhh…
     Ale tego to ja się nie spodziewałam, ani, ani !! 
     Wczoraj teatr przyszedł do mnie i musze przyznać, że spektakl wywołał u mnie sporo emocji, a przedstawienie było najwyższego lotu…
     Siedzę sobie wczoraj w pracy, multum spraw mi się jakoś skumulowało, więc nosa z papierów nie wyściubiam, nagle otwierają się drzwi, na progu staje Dziewczyna i spokojnym głosem pytam:
     - Czy zastałam Właściciela tej drukarni ?
Hmmm…
Odpowiadam więc grzecznie (bo ja to taka grzeczna jestem, że strach).
     - Przykro mi, ale to nie jest drukarnia…
Panienka wzrokiem toczy po pomieszczeniu i koryguje zapytanie:
     - To czy zastałam Właściciela tego sklepu ?
Oooo…Bystrzutka !!
     - Słucham…
     I pewnie, gdybym przewidziała co nastąpi to bym tego „słucham” zaniechała, ale skoro się rzekło, a kobyłka u płotu, to się wycofać nie wypadało…
     Dziewczyna z nagła zmienia wyprostowaną swoją sylwetkę na postawę „zbity pies”, i nim zdążyłam mrugnąć wybucha niepohamowanym płaczem…
Nie jakimś tam cichym szlochem !! 
Ryknęła niczym ten krokodyl, a łzy kapały niczym Niagara !! 
Okulary, które zdobiły Jej nosek ściągnęła, żeby sobie pewnie szkieł tym łzotokiem nie pochlapać…
     Wśród tych łez Panienka rozpoczyna opowieść…
    
     „Bo ja proszę Pani to sierota jestem, Tata umarł jakiś rok temu, alkoholik był, Rodzina się Go wyparła, Mamusia tak się z tej zgryzoty zapadła w sobie, że wylewu dostała i leżała ten rok niczym kłoda, Ciotka nas z domu wygoniła na mróz, to mieszkałyśmy w wózkowni, Mamusia miała emerytury 531 złoty, ale też się Jej właśnie pomarło. Ciotka zażądała ode mnie zwrotu łańcuszka i kolczyków co to mi je na chrzcie dała, a kuzynka powiedziała, że ja qrwiszon jestem (cytuję dosłownie), po Matce to mam, kazała mi na pogrzeb Mamusi telewizor sprzedać i powiedziała, że na pogrzeb nie pójdzie. Ja pracy nie mam, to znaczy mam, w banku mi jedna Pani załatwiła, ale mi się ciągle Kierowniczka czepiała, że brud zostawiam, a ja wcale nie zostawiałam, tylko Ona wredna suka taka.”

     Dziewczyna na chwilkę zamilkła, więc jak gromem rażona usiłowałam złapać kontakt z rzeczywistością. 
Najpierw podałam  Jej kawałek papierowego ręcznika, bo się makabrycznie „rozmazała” pozostawiając na twarzy bure ślady tuszu…
Potem omiotłam Ją spojrzeniem…
Kurteczka na topie, spodnie „nówka” oryginały, botki ostatni krzyk mody z wywijanym kożuszkiem, na ramieniu fikuśna torebeczka ze skórki…
Hmmm…
     ”Na takie ciuchy to mnie nie stać” – przez myśl mi przemknęło…
     Panienka jak już wspomniałam bystrzutka była, więc moje taksujące spojrzenie w mig uchwyciła…
     - Ciuchy dostałam z PCK… - I nim cokolwiek zdążyłam odpowiedzieć kontynuowała swoją dramatyczną opowieść krasząc ją co kilka słów wulgaryzmami rodem z rynsztoka…
     Wytrzymałam kilka minut…
     - Może daruje sobie Pani tą opowieść i zdradzi mi powód swoich odwiedzin… - wbiłam się w słowotok…
     Dziewczyna wyglądała na zbitą z tropu…
     - Niech mi Pani da dziesięć, albo dwadzieścia złotych, albo najlepiej czterdzieści, chciałam Mamie buty do trumny kupić…

Orzesz (ko)…
Cud boski, że mi półgóralska krew nie wykipiała…
     - Słuchaj Dziewczyno, nie dam Ci ani dziesięć, ani dwadzieścia, ani tym bardziej czterdzieści złotych – patrzyłam Jej prosto w oczy – nie wierzę w ani jedno słowo, które powiedziałaś!!
     I wówczas doceniłam talent niedoceniony, talent, że tak powiem pierwszej wody, a właściwie „wodolejstwa”…
     Panienka wyprostowała się energicznie, łzy w trybie nagłym z ocząt zniknęły, wsadziła na nos okulary, poprawiła na ramieniu fikuśną torebeczkę i z uśmiechem na twarzy rzuciła:
     - Przepraszam… - i wyszła.
Zaciekawiona ową egzotyczną Osóbką wyjrzałam przez okno…
Szła energiczna, wyprostowana, szybko oddalając się w stronę Miasta…
Przez chwilę żałowałam, że nie mam żadnego znajomego Reżysera…toż trafił mi się przez przypadek prawdziwy talent !! 
W życiu nie widziałam, żeby ktoś tak umiał płakać na zawołanie…

czwartek, 29 grudnia 2011

Nie ma jak dobry wybuch...


     No to chyba czas najwyższy, żeby Gordyjka-Bliźniaczka zaczęła żyć własnym życiem…
Nie to, żebym całkowicie odeszła od wspominków, bo przecież to właśnie wspomnienia mówią o nas najwięcej, ale moja duszyczka wczoraj zakipiała okrutnie, więc czas węzełek spakować i zacząć „po swojemu”. 
     Co mnie tak okrutnie zabulgotało ?? 
     Zabulgotała mnie manipulacja nieprzyzwoita, manipulacja niesmaczna, manipulacja tak obrzydliwa, że moja gordyjska duszyczka chlusnęła wrzątkiem. 
     Dość !! 
     Ale może zacznę od początku, bo moje skrótowce bywają często trudne do ogarnięcia…
     Wielokrotnie byłam świadkiem podobnych działań, więc wychodzi na to, że potrzebowałam tej ostatniej kropelki goryczy…tej kropeczki nad „i”…
     Kiedy ponad rok temu jeden z moich tekstów ukazał się na stronie głównej WP, nawet pojęcia nie miałam, że tak to działa…
     Po prostu, mnie duszyczka zabulgotała, paluchy tekst nabazgrały i ledwie ostatnia kropeczka postawiona została tekst wrzucono…
Tekst, dodam, o narodowej, genetycznej wręcz naszej głupocie…
     O tym, że lekceważymy przepisy, o tym, że nie mamy szacunku do prawa, o tym w końcu, że od wieków jesteśmy jak paw Europy…puszący się, emanujący kolorystyką „ogona”, a rozumki u nas też takie bardziej „ptasie”…
Wtedy tąpnęło mną okrutnie…
     Byliśmy po traumie „Casy”, po tragedii smoleńskiej…po wypadku minibusu, w którym zginęło osiemnastu Pasażerów. 
Każdy z tych przypadków był jakimś objawem „narodowej głupoty”, braku konsekwencji w działaniach, „niechciejstwa” i zaniechania. 
Tekst upubliczniono, a moja skrzynka mailowa w kwadrans została zablokowana…
     Dlaczego ?? 
     Ponieważ w skutek manipulacji tekst został „wzbogacony” nowym tytułem i zdjęciem Pana Prezesa. 
W ciągu ledwie kilku godzin mój wpis przeczytało ponad sto tysięcy Internautów…
Po moim proteście u Administratorów zdjęcie zmieniono…
Tekst wisiał pod barwami narodowej flagi !! 
To było jak „Opętanie część 3”…
     Przez rok wielokrotnie lądowałam na „głównej”…Co prawda nie miałam już tak spektakularnych przeżyć (głównie dlatego, że pilnowałam co mi ślina na klawiaturę przyniesie), ale bardzo uważnie przyglądałam się temu co też Administratorzy WP wyprawiają…
Wczoraj postawili „kropeczkę” nad moja ostateczną decyzją…
     Na stronie głównej portalu ukazał się artykulik okraszony wstrząsającym tytułem i zdjęcie eksplozji pod Sukiennicami w Krakowie…
     ”Wybuch na Rynku Głównym”…
     Chociaż znałam już możliwości Moderatorów poczułam ciarki na kręgosłupie…
Przez mózg przebiegła myśl…
     ”A jeśli ??”…
     Dłoń bezwiednie nacisnęła „enter”…
     Huk…Wybuch…Eksplozja…Zakrwawieni Ludzie…Panika…
     Mimo, iż rozsądek podpowiadał, że jest to kolejna manipulacja, w gardle poczułam ucisk…
Dopiero pod koniec Autor owego „dzieła” wyjaśnia, iż była to scena kręcona przez hinduskich Filmowców…
Żenada…
Gdyby teksty miały smak lub zapach, to owo „dzieło” powinno smakować jak stara onuca…
     Po jakie licho tak podsycać emocje ?? 
     I wtedy zaczęłam czytać komentarze…
     Oooo…To było godne czytania !! 
     Internauci wylewali niezłe wiadro „pomyj” na owego „Twórcę” !! Nawet pewna „Starsza Pani” chlusnęła w niego cokolwiek niecenzuralnymi zwrotami…
”bo ma chore serce…bo Córka mieszka w Krakowie…bo trzeba nie mieć uczuć, żeby wypisywać podobne herezje…”. 
Uczuć ?? 
A może trzeba nie mieć rozumu ?? 
Może jest się tak niedojrzałym, że nie ważne co się pisze i jakie to będzie miało konsekwencje…Ważne, żeby wywołać zadymę…Ważne, żeby „wejść” były tysiące…
     Zajrzałam na swojego bloga i uśmiechnęłam się smutno do siebie…Piętnaście miesięcy przelewania duszy…Piętnaście miesięcy zapisywania myśli…Jedna eksplozja zniszczyła wszystko…
     Hmmm…
     Przynajmniej odejdę z hukiem…

środa, 28 grudnia 2011

Horror z firanką w tle...

     W pokoju panował mrok rozświetlany jedynie błękitnawą poświatą z telewizora…
Przez grubą materię zasłon przebijał się mdły poblask Księżyca…
Firany leciutko falowały…
Ciszę przenikały dźwięki orkiestry symfonicznej…
     Na ekranie, nieludzko zdeformowana postać wspinała się po ścianie wieżowca…
     Muzykę zakłócał odgłos metalowych szponów wbijanych w beton…
     Leżałam z oczami wbitymi w ekran, z kołdrą naciągniętą pod brodę, usiłując wsłuchać się w odgłosy…
     Czy to jeszcze telewizor…czy już realne zagrożenie zza okna…
     Miałam jedenaście lat…
Byłam sama w mieszkaniu…Potwór był coraz bliżej…
     Jak co wieczór, kiedy Rodzice mieli nocną zmianę, zjedliśmy wspólną kolację, wykąpałam się i położyłam na kanapie w pokoju Rodziców.
W telewizji szedł jakiś western, trochę przygód, pozytywny bohater…dobro zwyciężyło. 
Na takie filmy miałam rodzicielskie przyzwolenie…
Od godziny oglądałam coś, czego nie wolno mi było nawet musnąć wzrokiem…nawet gdyby Rodzice byli w domu…
     Zakazany owoc…
     Leżałam jak sparaliżowana strachem, nie byłam w stanie wykonać najmniejszego ruchu…nawet oddychałam cichutko w poduszkę…
Każdy silniejszy podmuch unoszący firankę powodował panikę w mojej wyobraźni…na parapecie widziałam wbite szpony…
Z zimna dygotałam jak na wietrze…Piżamka w malownicze różyczki była przesiąknięta potem…
     Nigdy wcześniej nie znałam takiego uczucia…Nigdy później nie zaznałam takiego strachu…
     To był pierwszy obejrzany przeze mnie horror…
Nie pamiętam tytułu, nie pamiętam nawet ilu nieszczęśników padło ofiarą owego maszkarona wdrapującego się po ścianach…ale pamiętam lekką nocną bryzę muskającą firany i to uczucie beznadziejnego strachu, który towarzyszył mi do rana…
     Kiedy Rodzice wrócili z pracy siedziałam wbita w kąt kanapy, szczelnie opatulona kołdrą…Po ekranie telewizora pełzały niezliczone ilości kropeczek, w pokoju świeciły się wszystkie żarówki…
     Dzisiaj pewnie wylądowała bym na terapii, a Rodzicom ograniczyli by prawa rodzicielskie za pozostawienie nieletniej bez opieki…
     Nawet nie zapytali co się stało…
     Przeszłam do swojego pokoju i jak przystało po nieprzespanej nocy zasnęłam bez problemu…
     Po południu wyszłam na podwórko i bardzo dokładnie obejrzałam wszystkie balkony w pionie…
     Hmmm…gdyby wchodził od góry szanse bym miała kiepskie…ale od dołu byłam jedenasta w kolejce, dlaczego więc miałby wdrapywać się tak wysoko ??
     Jeśli dobrze kojarzę to był pierwszy przejaw racjonalizmu…

wtorek, 27 grudnia 2011

Białe noce...


     Pewnego dnia, jedna z moich Szanownych Ciotek postanowiła nas nawiedzić w trybie pilnym, zawiadamiając nas o tym listownie, w przyzwoitym terminie…
     Jako, że była Osobniczką sympatyczną i wielce dowcipną oczekiwaliśmy owego nawiedzenia z ogromnym utęsknieniem. 
Mama napychała lodówkę frykasami (mimo kartkowych ograniczeń), Tata sporządzał plan strategiczny przemeblowania (noclegownia nasza miała bardzo skromne rozmiary).
     Emocje wzmagał fakt, iż Cioteczka jako jednostka niezmotoryzowana, przybyć miała przy pomocy zaprzyjaźnionego Sąsiada, mającego w okolicy jakiś pilny do załatwienia interes…
     Gość w dom, Bóg w dom…
     Kiedy lodówka zapakowana była już ponad miarę, okna błyszczały jak korona carycy Katarzyny, a na podłogach można było ćwiczyć jazdę figurową na lodzie, u naszych drzwi rozległ się dzwonek i wśród radosnych okrzyków powitalnych wkroczyła Cioteczka.
     Za Nią kroczył Sąsiad…
     Człek postury ogromnej !!
     Był tak zaskakująco olbrzymi, że ochłonąwszy z powitalnej euforii staliśmy jak gawrony z rozdziawionymi gębami i nijak nie mogliśmy opanować wlepionych w Niego oczu…
     - Duży jest, no nie ?? – Cioteczka upewniła nas, że stan zadziwienia nie był jakimś naszym wymysłem albo fatamorganą.
     Sąsiad rozpromienił się życzliwym uśmiechem…
     - Jakbyście weszli do pokoju to bym ściągnął buty… - odezwał się nieśmiało stojąc jeszcze na korytarzu.
     Oniemieliśmy po raz drugi.
     Z ogromnego Faceta wydobywał się głosik tak mdły i delikatny, jakby dla oszczędności tylko któryś z organów wypowiadał dane słowa, unikając ingerencji podstawowego narzędzia mowy…
     Cioteczka pokładała się ze śmiechu…
     Wyglądać musieliśmy pociesznie wgapiając się w Faceta, ni to z podziwem, ni to z przerażeniem…
     Towarzysz Ciotki okazał się jednostką wielce w towarzystwie pożądaną, dowcipami sypał jak z rękawa, miał ogromny dystans do swoich rozmiarów, a pod koniec imprezy powitalnej zaczął nawet układać przyśpiewki i rymowanki wychwalające pod niebiosa życzliwych gospodarzy.
     Po trudach tak radosnego dnia z przyjemnością udaliśmy się wszyscy na spoczynek…
     Koło północy zbudził mnie dźwięk, którego nie mogłam zidentyfikować…Coś jak przesuwanie mebli i bulgotanie błota jednocześnie.
W moim pokoju zaczęły lekko drżeć szyby osadzone w „wielkiej płycie”…
      Leżąc w mroku usiłowałam dopasować owe dźwięki do czegokolwiek dotychczas słyszanego…
     Chyba byłam zbyt młoda…
     Natężenie decybeli wzmagało się z każdą chwilą, jakby owo „coś” zbliżało się systematycznie w moim kierunku... 
Kiedy wyskoczyłam z łóżka, żeby zlokalizować zagrożenie, do mojego pokoju zajrzała Mama…
     - Oooo…też nie śpisz… - wyszeptała zawiedziona.
     - Jak mam spać ?? Chyba jakieś ćwiczenia lotnicze, albo coś…aż szyby drżą… - rozłożyłam bezradnie ręce.
     - To nie samoloty… - Mama dalej porozumiewała się szeptem mimo panującego hałasu.
     - Chodź…zobaczysz… - przywołała mnie ruchem dłoni...
     Poczłapałam za Mamą do pokoju, w którym noc spędzali Rodzice, Cioteczka i Jej Sąsiad.
     Ów wielkogabarytowy Człek leżał niczym Łazarz na wersalce, przytulając się rozkosznie do puchowej kołderki, Tata z Ciotką dokonywali jakiś dziwnych egzorcyzmów…
     Dźwięk, którego pochodzenia namierzyć nie umiałam wydobywał się z Sąsiada…
     - Ty coś zrób bo gada zaduszę !! – odezwał się Tata, kategorycznie żądając od Ciotki skutecznych działań.    
     - W życiu nie przypuszczałam, że gadzina ma takie zdolności !! – Ciotka szarpała i szturchała Sąsiada, zatykała mu nos albo usta, gwizdała, świstała, darła się na Niego…a kiedy środki przymusu bezpośredniego nie przynosiły efektów zaczęła przemawiać jak do dziecka i głaskać owo źródło decybeli po główce…
     Efektów nie było !! Sąsiad w ogóle nie reagował !!
     Obudzić się go nie dało, pozycji (mimo usilnych działań całej czwórki) też nie zmienił, a chrap wydobywający się z jego gardzieli robił się coraz bardziej potworny.
     - Nie wygramy… - z rezygnacją wyszeptała Mama.
     Po krótkiej naradzie przenieśliśmy legowiska Rodziców i Cioteczki do mojego pokoju…
Na okna i drzwi Tata powiesił koce, żeby zlikwidować wibracje. 
Mama podzieliła się z nami stoperami do uszu (zawsze miała w zapasie bo Tata też lubił „pochrapywać”), zakopaliśmy się w poduszkach i próbowaliśmy się zdrzemnąć.
     Noc była ciężka…
     O świcie do naszych uszu doleciał dźwięk radosnego pogwizdywania…Spojrzeliśmy po sobie małoprzytomnymi oczami i wypełzliśmy z pieleszy.
Sąsiad Cioteczki radosny niczym skowronek buszował po naszej maleńkiej kuchence, pogwizdując skoczną melodyjkę…
     - Ooo…śpiochy wstały… - radośnie zakrzyknął.
     W oczach mojego Taty zauważyłam mordercze błyski…
     Totalnie niewyspana ruszyłam do szkoły.
     Przy windzie stała gromada Sąsiadek głośno o czymś deliberując i gestykulując energicznie.
Na mój widok zamilkły…
     - Żyjesz… - wydobyła z siebie Sąsiadka z piętra niżej.
     - Dzień dobry…żyję… - odpowiedziałam z rozpędu.
     - Już mieliśmy Milicję wzywać… - włączyła się Ta „zza ściany”.
     - ?? – na mój pytający wzrok Panie zareagowały słowotokiem kilkuminutowym...
     - To tak brzmiało jakby ktoś ściany rozwalał i chciał Wasze zwłoki w tych ścianach ukryć !! – taka była ostateczna konkluzja nocnych ekscesów Sąsiada Cioteczki.
     Okazało się, że „białą noc” oprócz nas zaliczyło przynajmniej kilkanaście osób…
     Nasi Sąsiedzi poinformowani o źródle nieopisanego, nocnego hałasu, kategorycznie zażądali od Rodziców, że jeśli kiedykolwiek będą skłonni owego Pana zaprosić do nas z wizytą, mamy uprzedzić wszystkich o jej terminie, a nasi Sąsiedzi wówczas zabezpieczą dla siebie i swoich Rodzin zastępcze lokum. 

     Od Cioteczki po kilku tygodniach przyszedł list…
     Poza nagłówkiem „Kochani” i pożegnaniem „całuję mocno” resztę stanowiło słowo „przepraszam” w tysiącach różnych kombinacji…

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Kocha...lubi...szanuje...

     Dzięki Rodzicom mającym sporą liczbę Rodzeństwa, obdarowana zostałam przeogromną ilością Kuzynek i Kuzynów. Z niektórymi Osobnikami nie łączyły mnie w zasadzie żadne więzi emocjonalne, poza stanem posiadania, było jednak kilka indywidualności, z którymi wytworzyła się więź tak zwanych „bratnich dusz".
      Nie wiem czy mam to przypisać swojej męskiej naturze kobiecego ciała, ale tak się jakoś złożyło, że do tych „dusz" należeli głównie Kuzyni.
Jednego z nich miałam stacjonarnie, z drugim widywałam się raz, czasem dwa razy w roku.
     Na jednym z takich właśnie wakacyjnych spotkań odbyła się między nami rozmowa, która jak widać wywarła na mnie spore wrażenie, skoro pamiętam ją do dzisiaj, chociaż minęło ho ho ho, a może i więcej lat...
     Jak przystało na ludzi bardzo młodych, tematy poruszaliśmy o znaczeniu wręcz "egzystencjonalnym", a nasze filozoficzne podejście do życia zawstydziło by pewnie niejednego Profesora KULu.
     Mój Kuzyn, człek wówczas prawie pełnoletni, podzielił się ze mną teorią o Kobietach, a właściwie o Dziewczynach. 
Dla Niego temat ten był niewątpliwie bardzo ważny, ja, nastoletnia „sroka" słuchałam z „rozdziawionym dziobem"...
     W każdym razie zostałam wówczas oświecona, że Dziewczyny dzielą się na dwie grupy...
Na takie z którymi się chodzi, i na takie z którymi się żeni, a różnica polega na tym, że jedne się kocha, ale nie zawsze lubi, a drugie się najpierw lubi, a potem kocha.
     Ni pierona nie rozumiałam informacji przekazanej w wielkim natchnieniu...
     Jedno zakodowałam bezbłędnie, musi to być bardzo ważna nauka życiowa, skoro mój ulubiony Kuzyn się ze mną tą „świętością" podzielił.
     Rozmowę prowadziliśmy w drodze do ciastkarni, gdzie czekała na nas spora grupa Kumpli mojego Kuzyna.
     Lewie przekroczyliśmy drzwi owego przybytku usłyszałam entuzjastyczne okrzyki męskiego grona:
     - Nowa Laska !! Fajna !! Gdzie ją złowiłeś ?? - lawina okrzyków łączyła się w straszny zgiełk.
     Kuzyn przeczekał ów entuzjazm w milczeniu, a następnie obwieścił zgromadzonym:
     - To nie żadna Laska, to moja Siostra Cioteczna...
     Powiedział to takim tonem, że jak nic urosłam z pięć centymetrów...
     Nie tylko na mnie zrobiło to wrażenie, zachowanie Kolegów Kuzyna diametralnie się zmieniło. Na twarzach pojawiły się życzliwe uśmiechy, zrobiono mi miejsce przy stole, zamówiono czekoladowy serniczek (!!). Chłopaki przyjęli mnie jak „swoją"...
Jeden z nich wydał mi się nawet bardziej interesujący niż inni, ale kiedy chciał się przesiąść bliżej usłyszał od mojego Kuzyna:
     - Ani nie próbuj !! Za dobrze Cię znam !!
     Chłopak w milczeniu odsunął krzesło...
     Bardzo miło spędziłam to popołudnie, i właściwie nie pamiętałam o naszej rozmowie.
     Podświadomość jednak musiała działać, bo kiedy lat mi przybyło, i hormony rozwijały moją kobiecość, często zadawałam sobie pytanie zauroczona jakimś chłopakiem:
     - Czy ja go lubię ??
     Jakoś nigdy nie byłam do tego przekonana.
     Nie wracaliśmy nigdy później do tej rozmowy...
     Kuzyn jako osobnik przystojny, postawny, a do tego po Rodzicach, majętny, zmieniał Partnerki bardzo często.
     Kiedy wysłałam mu zaproszenie na ślub, otrzymałam od Niego krótki liścik:

     „Zawsze wiedziałem, że mądra z Ciebie Dziewczyna. Najpierw lubić potem kochać."
     
     Wiedział, że Pan N. towarzyszył mi od czasów dziecięctwa.
     Niestety na wesele nie przyjechał, zafundował sobie wypadek i czas moich zaślubin przeleżał w szpitalu.
     Spotkaliśmy się po kilku miesiącach.
     W czasie rodzinnej kolacji Kuzyn mrugnął do mnie porozumiewawczo i szepnął:
     - Chodź na chwilkę...
     Kiedy wyszliśmy na taras, zakomunikował:
     - Tak sobie pomyślałem, że i na mnie czas...Już mam Kandydatkę... To nasza Sąsiadka...
Od lat patrzyłem jak rośnie... Fajna jest... Lubię z Nią być.... Jak poczekasz chwilkę to Ci Ją przedstawię...
     I nim zdążyłam odpowiedzieć,  już go nie było...
     Kiedy ich zobaczyłam, w głowie zaświtała mi dziwna myśl...
     
     - Jeśli ja i Pan N. też tak wyglądamy, to chyba cały świat wie, że się lubimy...