sobota, 14 stycznia 2012

Bieszczady o smaku poziomek...

     Słońce stało jeszcze wysoko na bezkresnych lazurach bieszczadzkiego nieba...Wiatr tańczył menueta z chabrami i makami ukrytymi wśród dojrzałej pszenicy...
     Siedziałam na szczycie niewielkiego pagórka i z głową opartą na podkurczonych kolanach słuchałam lasu...

Słuchałam lasu i nudziłam się na potęgę...
     Właśnie wczoraj przyjechali Rodzice i wraz z pierwszym całusem na powitanie została zabrana mi swoboda...

     Już nie mogłam biegać o świcie do leśnego potoku, nie błądziłam godzinami po splątanych leśnych ścieżkach, nawet Dziadek nie wołał mnie swoim śpiewnym głosem do obowiązków...
     W perspektywie wakacyjnej przygody pozostała mi wizja siedzenia na pagórku i wgapiania się w las...
Tego pojedynku nie wygram...
     Mama na mój widok mało wczoraj nie dostała zawału...Trzęsącymi się rękami wydobywała coraz to nowe medykamenty z apteczki...
Na poparzone pokrzywami nogi...Na pocharatane kolcami malin dłonie...Na spalone Słońcem plecy...Na "zimno", które wykwitło na górnej wardze dopiero co, dając zmianę temu z wargi dolnej...Na "jęczmień"przy prawej powiece...
Ale najgorszy lament podniosła, kiedy nieopatrznie i przez czyste gapiostwo uniosłam koszulkę na plecach...
Na plecach bowiem królował nieprzeciętnych rozmiarów siniec, barwy tęczowej poprzecinany gdzieniegdzie cieniutkimi kreseczkami strupków...
To była pamiątka po wyprawie "na buczynki"...
Gruchnęłam z najwyższego w lesie buka...
Aż ziemia jęknęła...
Kto by przypuszczał, że jednak nie dam rady doskoczyć do tej gałęzi...
     Mama lamentowała tak energicznie, że już chyba cała wieś wiedziała, że jestem nieodpowiedzialna "sierota", nieodrodna córka swojego Ojca, i nieodrodna wnuczka swojego Dziadka...
Tego to akurat nikt nie podważał, bo podobna byłam do obu niemiłosiernie, ale żeby zaraz tak lamentować bez powodu...
Echhh...
     Rodzina cała oczywiście się "ulotniła" gdzieś w plener, żeby czasem nie "wpaść" w mamine lamenty...i pozostawili mnie, chudzinę samiuśką...
     Jak tylko Mama skończyła te swoje obrządki zwiałam na ten pagórek...
     Z przerwami na posiłki i sen siedzę tu od wczoraj...
     Dobre miejsce...strategiczne...Ja widzę Mamę, a Mama mnie niekoniecznie...
Siedzę i planuję jak tu na tym pagórku nie umrzeć z nudów przez dwa tygodnie...
     - Mogę ??- mój myślowy marazm przerwał głos rozlegający się zza pleców.
     - To Twój pagórek... - odpowiedziałam zgodnie z prawdą i skuliłam się jeszcze bardziej.
     - Skoro na nim siedzisz to teraz jest Twój... - odpowiedział mi głos i usłyszałam delikatny szelest trawy.
Zapanowała cisza przerywana jedynie delikatnym "brzęczeniem" świerszczy...
     - Proszę...to dla Ciebie... - odezwał się Właściciel mojego azylu i podał mi poziomki nadziane na słomki trawy.
     - Dla mnie ?? - patrzyłam z niedowierzaniem, bo od lat nie zamieniłam z nim ani słowa.
     - Może poprawią Ci humor... - powiedział jakoś tak miękko i delikatnie się uśmiechnął.
I znowu świerszcze grały pierwsze skrzypce...
     - Chcesz to coś Ci pokażę...-usłyszałam po chwili i siedzący obok mnie Chłopak podniósł koszulę na plecach. Moim oczom ukazał się ogromnych rozmiarów siniec w barwach tęczowych, poprzecinany malowniczo cieniutkimi kreseczkami strupków.
     - Widziałem jak spadałaś...myślałem, że mnie się uda... - i to jedno zdanie spowodowało, że oboje roześmialiśmy się radośnie.
     - Przyniosę Ci maść... - zaproponowałam po chwili.
     - Daj spokój, nie pierwszy i nie ostatni...kiedyś zejdzie... - powiedział, a ja mu pozazdrościłam tej "zwykłości" siniaka.
Wiatr delikatnie muskał mi twarz, świerszcze przygrywały kolejną etiudę, gdzieś w oddali ptaki nawoływały się na spoczynek...
     - A tą rozciętą nogę Mama już widziała ?? - zapytał, a mnie zrobiło się gorąco mimo wieczornego chłodu...
     - Szpiegujesz mnie... - rzuciłam zaczepnym tonem...
     - Szpieguję... - wyznał bez skrupułów.
     - A po co ?? - dociekałam.
     - Bo wcale nie jesteś taka "miastowa"...- odpowiedział i chyba zawstydzony swoją szczerością odwrócił twarz.
     - Długo ?? - kontynuowałam dochodzenie.
     - Od Twojego przyjazdu...Ponad miesiąc... - wyszeptał.
Pagórek powoli zatapiał się w mroku, chłód zbliżającej się nocy powodował drżenie moich poobijanych nóg, magiczna ściana lasu zatapiała się w czerni...Na progu chałupy Dziadków ukazała się Mama i zaczęła mnie wołać nerwowym głosem...
Wstawałam powoli, tak powoli jak tylko było to możliwe...
     - Przyjdziez tu jutro...?? - zapytał niepewnym głosem.
     - Pewnie, że przyjdę...przecież powiedziałeś, że dokąd tu siedzę to jest mój pagórek... - odpowiedziałam, a On zaśmiał się radośnie, coś wcisnął mi do dłoni i zniknął wśród krzewów dzikiej róży...
     Powolutku człapałam sobie do domu...Migająca w oknie lampa naftowa mrugała do mnie figlarnie "oczkiem"...Wizja najbliższych dwóch tygodni nabierała innego wymiaru...Słonecznego...Błękitnego...

W ustach miałam jeszcze smak poziomek, a w dłoni maleńki bukiecik niezapominajek...
"Może powinnam pokazać Mamie tą rozciętą nogę ??" - pomyślałam...

6 komentarzy:

  1. Dziękuję za tą opowieść...
    Kiedyś pojadę w Bieszczady i sprawdzę, czy pachną poziomkami...:)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dać namiary na pogórek Krzysiaczku...??

    OdpowiedzUsuń
  3. jantoni341.bloog,pl14 stycznia 2012 19:34

    A ja już myślałem, że niezapominajki.
    LW

    OdpowiedzUsuń
  4. Przydał by się teraz czasem taki "niezapominajek"...;o) zamiast Bilobilu...;o)

    OdpowiedzUsuń
  5. Zrobiło się romantycznie.:)TJ.

    OdpowiedzUsuń
  6. Poniekąd można tak powiedzieć...;o)

    OdpowiedzUsuń