niedziela, 18 grudnia 2011

Rachunek sumienia...cz.9

     Zmiana szkoły była prawdziwym krokiem w dorosłe życie.
     Mimo usilnych starań wielu osób wywijałam się jak piskorz od szkół, które mogły ze mnie zrobić urzędniczkę albo innego gryzipiórka. 
Moja wyobraźnia nie umiała podołać wyzwaniu, że kiedyś moje życie będzie polegało na przekładaniu papierków albo wtłaczaniu wiedzy w oporne młodociane mózgownice. Wybrałam sobie męski zawód i męską szkołę, po której zgodnie z zamierzeniami miałam robić rzeczy wielkie i niecodzienne.
     I tyle z planów...
     Na badaniach lekarskich poległam z kretesem... 
     Nie tylko, że musiałam zrezygnować z moich życiowych aspiracji, ale dostałam również kategoryczny zakaz uprawiania sportu wyczynowo.
     Jak to przyjęłam ?? 
     Lekko nie było...
     Ale jako osóbka wiecznie do świata w opozycji, szybko pozbierałam sama siebie i zaczęłam kombinować co zrobić, żebym się z sobą nie nudziła.
     Musiałam znaleźć złoty środek...
     Złożyłam więc papiery do szkoły męskiej, ale na kierunek żeński, w klubie złożyłam rezygnację, ale już na pierwszej lekcji wychowania fizycznego zgłosiłam się na test do reprezentacji szkoły. 
W krótkim czasie byłam już we wszystkich drużynach jakie szkoła posiadała, łącznie z pływacką, chociaż z pływania wówczas potrafiłam jedynie utrzymać się na wodzie.
     Wtedy los rozdzielił mnie z Panią B., jako Jednostka o duszy wrażliwej Pani B. wybrała szkołę najbardziej z kobiecych kobiecą.
     Moja klasa to był babski gang dowodzony przez Wychowawcę Faceta, na dodatek byłego żołnierza, więc ani my z nim, ani on z nami lekko nie mieliśmy.
     Przez pierwszy rok docieraliśmy się jak małżeństwo bez miłości, a później nastąpiła symbioza tak wielka, że nasza miłość do Psora trwa nadal, a On porzucony przez nas po maturze odszedł ze szkoły.
     Pierwszego roku mojej edukacji opisać Wam nie mogę, ponieważ przesiadałam się jedynie z pociągu na pociąg, i przepakowywałam z plecaka do plecaka, jeżdżąc namiętnie po wszelakich imprezach sportowych w zależności od sezonu.
     Moje pojawienie się na zajęciach wywoływało dziki entuzjazm Koleżanek, wiedzących że dzień ten przeżyją w błogim lenistwie, nie pytane i nie nękane przez żadnego z Nauczycieli, w Nauczycielach wywoływałam prawdziwą żądzę krwi i wbijali się w mój mózg bez żadnych skrupułów.
Z pojedynków tych wychodziłam zwycięska, bo po pierwsze: na zgrupowaniach z nudów się uczyłam albo czytałam, a po drugie: jako najmłodsza w reprezentacjach pilnie słuchałam wskazówek starszych Koleżanek i Kolegów dotyczących słabości naszych Ciał Pedagogicznych.
     W krótkim czasie miałam więc informacje, które poprzednie pokolenia zbierały latami.
     Wiedziałam, że „Żwirek" ma słabość do słodyczy i kiedy zęby wbije w czekoladę bieżące wydarzenia w klasie całkowicie mu umykają. „Globus" zapada czasem  w romantyczny letarg, z którego nie wolno go budzić, a że stan ten czasem trwał 40 minut to szczegół, „Felek" jest odwiecznym Przyjacielem naszego Wychowawcy, i chociaż pozuje na choleryka serce ma wielkie i dobre...itd...
Napasiona tą wiedzą jakoś uniknęłam zapoznawczego stresu.
     Od drugiej klasy moje życie szkolne nabrało jakiś normalnych wymiarów, bo jako egzemplarz już obeznany mogłam organizować sobie zajęcia bez odgórnej dyscypliny.
     Psorów miałam niesamowitych, wiedziałam to wtedy i wiem teraz kiedy przeszłam edukację moich Dzieci. 
Każdy z Nich przekazywał nam nie tylko wiedzę podręcznikową obowiązującą w programie, ale dzielił się kawałkiem swojego życia, swoich doświadczeń.
Szkoła nie była jedynie budynkiem i administracją, żyliśmy w symbiozie narzuconej nam co prawda przez Psorów, ale ze swobodą własnych przekonań.

8 komentarzy:

  1. I gdyby nie te zwariowane reformy naszej oświaty, nadal by mogło tak być, ale jak coś działa dobrze, to wiadomo, że znajdzie się cały tabun "naprawiaczy", którzy to zepsują ;-)

    notaria

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda Noti...z każdą reformą jest coraz gorzej...:o(

    OdpowiedzUsuń
  3. Widać, że lubiłas ten czas:) lata szkolne to najlepsze lata..ech i wcale się nie dziwie, że tak świetnie dawałaś sobie radę jak patrzęna Twoje oczka, w których chochliki goszczą ;) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie był to czas, do którego chciałabym wrócić...;)
    Hmmm...chochliki mówisz...;)

    OdpowiedzUsuń
  5. O! Znalazłam coś wspólnego. Moja pierwsza szkoła po podstawówce, też typowo męska była. 30 chłopaków i 3 dziewczyny:)

    OdpowiedzUsuń
  6. W stadzie zawsze raźniej Krzysiaczku...:)

    OdpowiedzUsuń