Mimo usilnych
starań wielu osób wywijałam się jak piskorz od szkół, które mogły ze
mnie zrobić urzędniczkę albo innego gryzipiórka.
Moja wyobraźnia nie
umiała podołać wyzwaniu, że kiedyś moje życie będzie polegało na
przekładaniu papierków albo wtłaczaniu wiedzy w oporne młodociane
mózgownice. Wybrałam sobie męski zawód i męską szkołę, po której zgodnie
z zamierzeniami miałam robić rzeczy wielkie i niecodzienne.
I tyle z planów...
Na badaniach
lekarskich poległam z kretesem...
Nie tylko, że musiałam zrezygnować z
moich życiowych aspiracji, ale dostałam również kategoryczny zakaz
uprawiania sportu wyczynowo.
Jak to przyjęłam
??
Lekko nie było...
Ale jako osóbka wiecznie do świata w opozycji, szybko pozbierałam sama
siebie i zaczęłam kombinować co zrobić, żebym się z sobą nie
nudziła.
Musiałam znaleźć złoty środek...
Złożyłam więc
papiery do szkoły męskiej, ale na kierunek żeński, w klubie złożyłam
rezygnację, ale już na pierwszej lekcji wychowania fizycznego zgłosiłam
się na test do reprezentacji szkoły.
W krótkim czasie byłam już we
wszystkich drużynach jakie szkoła posiadała, łącznie z pływacką, chociaż
z pływania wówczas potrafiłam jedynie utrzymać się na wodzie.
Wtedy los
rozdzielił mnie z Panią B., jako Jednostka o duszy wrażliwej Pani B.
wybrała szkołę najbardziej z kobiecych kobiecą.
Moja klasa to
był babski gang dowodzony przez Wychowawcę Faceta, na dodatek byłego
żołnierza, więc ani my z nim, ani on z nami lekko nie mieliśmy.
Przez pierwszy
rok docieraliśmy się jak małżeństwo bez miłości, a później nastąpiła
symbioza tak wielka, że nasza miłość do Psora trwa nadal, a On porzucony
przez nas po maturze odszedł ze szkoły.
Pierwszego roku
mojej edukacji opisać Wam nie mogę, ponieważ przesiadałam się jedynie z
pociągu na pociąg, i przepakowywałam z plecaka do plecaka, jeżdżąc
namiętnie po wszelakich imprezach sportowych w zależności od sezonu.
Moje pojawienie
się na zajęciach wywoływało dziki entuzjazm Koleżanek, wiedzących że
dzień ten przeżyją w błogim lenistwie, nie pytane i nie nękane przez
żadnego z Nauczycieli, w Nauczycielach wywoływałam prawdziwą żądzę krwi i
wbijali się w mój mózg bez żadnych skrupułów.
Z pojedynków tych
wychodziłam zwycięska, bo po pierwsze: na zgrupowaniach z nudów się
uczyłam albo czytałam, a po drugie: jako najmłodsza w reprezentacjach
pilnie słuchałam wskazówek starszych Koleżanek i Kolegów dotyczących
słabości naszych Ciał Pedagogicznych.
W krótkim czasie miałam więc informacje, które poprzednie pokolenia zbierały latami.
Wiedziałam, że
„Żwirek" ma słabość do słodyczy i kiedy zęby wbije w czekoladę bieżące
wydarzenia w klasie całkowicie mu umykają. „Globus" zapada czasem w
romantyczny letarg, z którego nie wolno go budzić, a że stan ten czasem
trwał 40 minut to szczegół, „Felek" jest odwiecznym Przyjacielem naszego
Wychowawcy, i chociaż pozuje na choleryka serce ma wielkie i
dobre...itd...
Napasiona tą wiedzą jakoś uniknęłam zapoznawczego stresu.
Od drugiej
klasy moje życie szkolne nabrało jakiś normalnych wymiarów, bo jako
egzemplarz już obeznany mogłam organizować sobie zajęcia bez odgórnej
dyscypliny.
Psorów miałam
niesamowitych, wiedziałam to wtedy i wiem teraz kiedy przeszłam edukację
moich Dzieci.
Każdy z Nich przekazywał nam nie tylko wiedzę
podręcznikową obowiązującą w programie, ale dzielił się kawałkiem
swojego życia, swoich doświadczeń.
Szkoła nie była
jedynie budynkiem i administracją, żyliśmy w symbiozie narzuconej nam co
prawda przez Psorów, ale ze swobodą własnych przekonań.
I gdyby nie te zwariowane reformy naszej oświaty, nadal by mogło tak być, ale jak coś działa dobrze, to wiadomo, że znajdzie się cały tabun "naprawiaczy", którzy to zepsują ;-)
OdpowiedzUsuńnotaria
To prawda Noti...z każdą reformą jest coraz gorzej...:o(
OdpowiedzUsuńWidać, że lubiłas ten czas:) lata szkolne to najlepsze lata..ech i wcale się nie dziwie, że tak świetnie dawałaś sobie radę jak patrzęna Twoje oczka, w których chochliki goszczą ;) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNie był to czas, do którego chciałabym wrócić...;)
OdpowiedzUsuńHmmm...chochliki mówisz...;)
hmmm :)
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuńO! Znalazłam coś wspólnego. Moja pierwsza szkoła po podstawówce, też typowo męska była. 30 chłopaków i 3 dziewczyny:)
OdpowiedzUsuńW stadzie zawsze raźniej Krzysiaczku...:)
OdpowiedzUsuń